306 My i nasze odcienie miłości. Powieść. Diana. Część 1.



Epilog, 5 sierpnia, 2021

Obudził mnie chłód pustego łóżka. Łóżka, które jeszcze chwilę temu było pełne miłości. Przetarłam oczy. Przez zasłonięte rolety, malutkimi szparkami wlewało się poranne słońce. Wszech otaczająca cisza była niewygodna, lekko przerażająca. 


Wstałam nieśpiesznie kładąc stopy na zimniej posadzce. Otuliłam się prześcieradłem, które pachniało wczorajszą nocą. Seksem i żalem, pożądaniem i smutkiem. Nie chciałam się odezwać, nie chciałam przerwać tej ciszy. Na blacie w kuchni znalazłam malutkie pudełko. Wiedziałam, że jest puste. Bardziej interesowało mnie gdzie jest osoba, która je zostawiła. W domu nie było nikogo. Sprawdziłam każdy kąt, dosłownie każdy. Nic. Żywej duszy. Tylko to cholerne pudełko.  A na nim karteczka - Zostaw na pamiątkę Nas. Nie mogłam w to uwierzyć. Ściągnęłam pierścionek i wsadziłam do środka. Ciążył na moim palcu, uwierał. W przypływie furii, chwyciłam  je i rzuciłam o ścianę. Pierścionek wyleciał z niego i z łoskotem potoczył się po podłodze. Ostatnie trzy lata, ten emocjonalny rollercoaster, nie tylko mnie zmienił, możliwe, że mnie zniszczył, zmiażdżył nieodwracalnie. Pożądanie, nieustępujące pragnienie dotyku, ciepła, zastąpił żal, smutek i pustka. Nie radziłam sobie z tymi emocjami. Ja, która przecież nie radziłam sobie ogólnie z emocjami. Usiadłam na tarasie domu, który znałam od lat. Urodziłam się tu, wychowałam. Spędziłam tysiące dni i nocy. A dziś wydawał mi się obcy, zimny niegościnny. Łzy zaczęły spływać mi po policzku. Z telefonem w jednej dłoni i papierosem w drugiej, walczyłam ze sobą. Czy mam zadzwonić? Jeśli tak, do kogo? Co powiedzieć? Przeprosić, a może czekać na przeprosiny. Było za co przepraszać? A może prosić o powtórkę? A może to miał być koniec? 


Łzy zamieniły się w szloch, szloch w lament, lament w krzyk. Krzyk w ciszę. Obrzydliwą ciszę. W duszy, w sercu, słyszałam kakofonie dźwięków. Nieustające wzdychanie. Jęki. Szepty. Błagania. I krzyk. Wszystkie odgłosy miłości. I teraz cisza. Ta cholerna cisza. Nie mogłam jej znieść.


Kątem oka zobaczyłam moje pianino. Bez namysłu, podeszłam, nie zważając na to, iż prześcieradło zsunęło się na podłogę. Usiadałam do pianina i zaczęłam grać. Wszystko, byleby zagłuszyć te cholerną ciszę! Mój ukochany Chopin spłynął z moich palców, pozwalając mi wyrzucić z siebie tę rozpacz, którą czułam. Ballada pierwsza w G Minor. Czy teraz została mi już tylko muzyka?


Październik, rok 2018

Przypuszczam, że byłam nietypową maturzystką. W sumie nie wiem, nie mnie to oceniać. Zawsze czułam się inna. Nie chodziłam na imprezy, nie chodziłam na piwo do pubu tuż koło szkoły. Nie lubiłam tańczyć z innymi, choć kochałam muzykę i często robiłam to w zaciszu mego domu. Najlepiej czułam się właśnie w domu. Lub przy pianinie. Ale nie stroniłam od towarzystwa w szkole. Byłam pewna siebie, bystra i w miarę ładna. Tak myślę. Pomimo moich dziwactw, jak mój wstręt do kolorowych ubrań, nie miałam w szkole problemów. Właściwie powinnam powiedzieć, że już nie miałam. Rozmawiałam z wszystkimi o tym czy o tamtym. Dawałam spisać zadania domowe, podszeptywałam odpowiedzi na testach. Śmiałam się, wygłupiałam, opowiadałam nawet żarty. Ale to była maska. Maska, którą moja mama pomogła mi stworzyć. Jesteś wyjątkowa - mówiła - Ale nie utrudniaj sobie życia. Kiedy wychodzisz do życia, udawaj. I to działało. Robiłam swoje. I byłam szczęśliwa. W szkole muzycznej spotykałam dziwaków, którym i ja mogłabym być, gdyby nie ta rada. Pamiętałam jeszcze podstawówkę. Pamiętałam jak to bolało. A bolało bardzo. Byłam inna. I nie było mi z tym źle. Wiedziałam to chyba odkąd pamiętam. Ale moja inność przeszkadzała innym. I to przez tą inność, przetrwałam piekło w podstawówce. Nieustające docinki, zaczepki, przepychanki. Płacz i strach. Co tym razem wymyślą? 


W siódmej klasie doszła do nas nowa dziewczynka. Paula była wysoka, bardzo piękna i miała błyszczące, proste włosy koloru słomy. Była naprawdę prześliczna. I taka miła. Jeszcze nie znała nikogo. Nie wiedziała, że byłam dalit, tą niedotykalną, pariaską, z którą nie wolno było się przyjaźnić. Na jednej z przerw była smutna. Nie wiedziałam czemu. Podeszłam, podałam jej rękę. Chciałam pocieszyć. I wtedy ten krzyk. Zboczeniec! - krzyczeli. Kolejny powód, by mnie wyśmiać. Moje ludzkie odruchy. Moje objawy człowieczeństwa. To nie był pierwszy ani ostatni taki moment. Wytrwałam naprawdę długo. Dopiero w ósmej klasie przestałam z nimi walczyć. Do końca szkoły uczyłam się głównie w domu, pracowałam z mamą i psychologiem. Pojechałam na obóz do Włoch i kolejny do Oxfordu i przełamałam się. Założyłam maskę, by nie odstawać tak bardzo. By uciszyć instynkty innych, by poszukali innego kozła ofiarnego. I dałam radę. Miałam szczęście, że wspierali mnie rodzice.


Byłyśmy blisko z mamą. Z tatą w sumie też. Wspólne weekendy, wspólne wakacje. Nie brakowało mi nic do szczęścia. Gdy bywałam niespokojna i pod skórę wdzierało się to niekomfortowe uczucie, którego nie potrafiłam nazwać, szłam biegać. Często to robiłam, najlepiej z samego rana czy późnym wieczorem. Musiałam to z siebie wypocić. 


Zawsze świetnie radziłam sobie w szkole. Chciałam być jednak pewna, że maturę zdam śpiewająco. Więc poprosiłam o te zajęcia z mówienia. Samą ją znalazłam. Tyle osób ją polecało. Raz w tygodniu wystarczy. Nie była tania, ale to też nigdy nie był dla nas problem. Tata prowadził swoją firmę i świetnie mu szło. Mama malowała i była naprawdę bardzo dobra. Mieliśmy spadek po dziadkach. Pieniądze nigdy nie były problemem.


Gdy poszłam na pierwsze zajęcia, onieśmieliła mnie. Spojrzałam na nią i dosłownie zrobiłam krok do tyłu. Mi się to nie zdarzało. Czasem ktoś mi się podobał, chłopak czy dziewczyna, różnie, ale nic mi to specjalnie nie robiło. Uroda była tylko powierzchowna. A piękno widziałam wszędzie, bez potrzeby rozpraszania się miłostkami. Nie, na to nie miałam czasu. Chciałam zdobywać świat i bałam się, że mi ktokolwiek może w tym przeszkodzić. 


Ale ona była wyjątkowa, inna niż ktokolwiek, kogo znałam. Mówiła tak spokojnie, zmysłowo. Miała piękny głos. I jej ubrania. Nosiła wszystkie kolory tęczy. Zawsze w sukience. Zawsze w obcasach. Nie takich nowoczesnych szpilkach, raczej jak Audrey Hepburn w Sabrinie z lat 50'. I kiedy wszyscy inni stronili od patrzenia mi w oczy, zbyt przesiąknięci kontaktem online, gdzie nic nie wymagało odwagi i wszystko było takie płytkie, ona patrzyła na mnie cały czas. Cały czas. Miała duże, migdałowe oczy o barwie liści soczystej brzozy. Właśnie o brzozie pomyślałam, gdy spojrzała na mnie po raz pierwszy. Pierwszy raz od wielu lat spuściłam wzrok, nie mogąc znieść jej spojrzenia. Tak było cały czas! Strasznie mnie to irytowało. I słuchała każdego mojego słowa. Nigdy nie wyczułam w niej znudzenia, zniecierpliwienia. Była zawsze obecna. Nie dzwonił ani nie wibrował żaden telefon. Nic ją nie rozpraszało. Mogła się mną zająć na 100 %.


Po trzech spotkaniach, chciałam zrezygnować. Siadałyśmy na przeciwko siebie w jej mieszkaniu. Pomiędzy nami był stolik do kawy zastawiony książkami. Za nią wisiała reprodukcja Łępickiej. Autoportret w zielonym Bugatti. Całą pierwszą lekcje próbowałam sobie przypomnieć jak nazywa się ta malarka, jednocześnie próbując się skupić na rozmowie z moją nową mentorką. Wszystko, byle nie patrzeć jej w oczy.


Wstałam, zdeterminowana, by pojechać tam ostatni raz i przyznać, że te zajęcia jednak mi nie są potrzebne. Co nie było prawdą. Zacinałam się. Nie potrafiłam skupić się na danym wątku, myśli mi się rozpływały i robiłam straszny bałagan w swoich wypowiedziach. Potrzebowałam tych konwersacji. Ale Pani Maja zbytnio mnie rozpraszała. I o dziwo nie moje wypowiedzi, bo te były najlepsze jakie potrafiłam złożyć. Starałam się bardziej niż kiedykolwiek, by takie były. A rozpraszała mnie jej osoba. Wkurzało mnie to! Ona mnie wkurzała! A ja nie mogę wypaść z roli. Muszę być skupiona na moim celu 24 godziny na dobre.


I wtedy moja anglistka stwierdziła, że zrobiłam postępy i mam tak trzymać dalej. Złożyłam dwa zdania w kupę i zaraz wielkie halo. No bo przemyślane. Bo na wysokim poziomie. Bez zbędnego zastanawiania się. Miałam mętlik w głowie. Przecież co mi tam jakaś babka przeszkadza. Co z tego, że mnie onieśmiela. Co z tego? Nic to nie zmienia. Ma mnie uczyć i tyle. A skoro jej to wychodzi, na tym skończyłam moje rozkminki.


Listopad, rok 2018


Szkoła, pianino, nauka, rodzice. Tak mijały mi wszystkie kolejne tygodnie. Czułam się jak ryba w wodzie. Wiedziałam, czego się spodziewać. Wiedziałam, czego oczekiwać. Od rana do wieczora, moje dni wypełniała rutyna, która dawała ogromne poczucie bezpieczeństwa. Lubiłam to, że wiem czego się po życiu spodziewać. Zero niespodzianek. Ciężka praca. Jasno wytyczone cele. Porządek, harmonia i równowaga. Praca. Sen. Muzyka. To było całe moje życie. Nie narzekałam. Wcale nie narzekałam.


Coś się jednak zmieniało. Na polskim powtarzaliśmy wszystkie epoki a ja się wyłączyłam. Polonistka zadała mi pytania, a ja nie miałam pojęcia co odpowiedzieć, bo go nie usłyszałam. Odpłynęłam na chwilę myślami, co mi się nie zdarzało. Nigdy. Na Chemii zauważyłam jakie miny Milena stroi do nauczyciela. Patrzyłam na nią, zafascynowana. Zadurzyła się w nim, to było widać. Fakt, był młody, dobrze zbudowany i miał włosy jak z reklamy Head&Shoulders, ale to zwyczajny nauczyciel. Karolina miała podpuchnięte oczy przynajmniej co drugi dzień. Zagadałam do niej i zaczęła mi opowiadać o problemach jakie mają ze swoim chłopakiem i zaczęła mnie dopytywać o rady. Nigdy nie czułam się komfortowo w takich tematach. Nie zwracałam też uwagi na rozterki miłosne koleżanek i kolegów. A teraz widziałam wszystko. Widziałam Mikołaja, jak wymyka się za szkołę, żeby całować się ze swoim chłopakiem i widziałam Bartka, jak próbuje zagadać do Romki i ją poderwać. To wszystko było takie oczywiste. Jak inni mogli tego nie widzieć? Moje myśli rozchodziły się na tyle frontów, że nie mogłam skupić się na lekcjach. Nie podobało mi się to. Powiem więcej, wkurzało mnie to niemiłosiernie. Co mi było po wiedzy kto na kogo leci!!?


Tego dnia rozmawiałyśmy z moją Nauczycielką o sztuce. Ostatnie dwie lekcje przerobiłyśmy potencjalne tematy maturalne dotyczące więziennictwa, sądów, kary śmierci, prawa. Niektóre zagadnienia są nudne jak flaki z olejem. Sztuka nas jakby pobudziła do głębszej dyskusji. Im bardziej było coś mi bliskie, tym trudniej znajdowałam słowa. A ja lubiłam być dokładna w swoich wypowiedziach. Dlatego bywało, że się zacinałam. Zbyt wiele chciałam przekazać i brakowało mi do tego słów. 


Siadałam, zawsze pochylona, w lekkim rozkroku, opierając się ramionami o kolana. W moim ulubionym przedłużanym longsleevie, czarnych bojówkach, gładkiej czerwonej koszulce i białych Gazellach było mi wygodnie. Dobre ubranie to komfort psychiczny. Dla mnie to było oczywiste. Patrzyłam głównie w przestrzeń między nami, szukając słów i wyrażeń, które pasowałyby do moich myśli. Czasem spoglądałam w górę i zaraz robiło mi się ciepło. Zbyt ciepło. Więc unikałam tego. Poznałam dokładnie i zapamiętałam każdą krawędź jej stolika, każdy tytuł książki. Każdy kształt na grubym dywanie pod moimi nogami. Jej pokój stał się taki znajomy, a jej imię jakby tematem tabu. Nazywałam ją Nauczycielką, unikałam imienia Maja. A gdy rodzice o nią pytali, robiłam się czerwona jak burak. Jakby wykwitał we mnie wstyd z bliżej nieokreślonych powodów.


Jednej soboty mama wyciągnęła mnie do kina na Bohemian Rapsody. Taty nie było, a ona od zawsze kochała Queen. Ale mnie się film nie podobał. Choć i ja lubiłam ich kawałki, poczułam się niekomfortowo, jakbym podglądała kogoś życie przez dziurkę od klucza. Jakbym widziała coś, czego nie powinnam. Chciałyśmy potem skoczyć na Pad Thai'a więc do kina poszłyśmy niedaleko centrum. Było pełne ludzi. Wtopiłyśmy się w wylewający z kina tłum i przy samych drzwiach wpadłam na kogoś.


- Nauczycielka - wybąkałam - To znaczy pani Maja - prawie krzyknęłam, całkowicie zaskoczona jej widokiem. Jak zwykle wyglądała olśniewająco. Miała na sobie czerwoną sukienkę ściśniętą w pasie czarnym paskiem i płaszcz w kratę. Na to wszystko przerzuciła zwiewny szal. Poczułam jak robi mi się gorąco. Nie lubiłam, gdy coś mnie zaskakiwało. Nie lubiłam niespodzianek. Nawet prezenty urodzinowe i gwiazdkowe omawiałam z rodzicami wspólne, naprzód. Nie cierpiałam niespodzianek.


- Cześć, Diano. Dzień dobry, pani - odpowiedziała, gdy wysunęłyśmy się na bok od wyjścia, by uniknąć stratowania.


- Mamo, to jest Maja Musierowicz. To do niej chodzę na zajęcia z mówienia. 


- Cudownie panią poznać. Niesamowity film, prawda? - powiedziała moja mama, uśmiechając się do nas obu.


- Tak, zdecydowanie. Wychowałam się na tej muzyce. Mój tata często mi to śpiewał. Miał cudowny głos.


- Miał?


- Tak, zmarł na raka kiedy byłam mała.


- Bardzo mi przykro - powiedziałam, zdając sobie sprawę z tego, że choć rozmawiałyśmy od ponad dwóch miesięcy i miałam wrażenie, że ona wie o mnie wszystko, ja nie wiedziałam nic o niej. Ale przecież nie chciałam wiedzieć, prawda?


- Dziękuje - uśmiecha się tak smutno jakoś - Życzę paniom miłego wieczoru. Do zobaczenia w czwartek, Diano - zaczęła się żegnać, co przyjęłam z ulgą.


- A może zje pani z nami kolację? Idziemy właśnie na Pad Thai'a - zapytała moja mama znienacka, a ja zobaczyłam jak Maja patrzy na mnie, badając moje oczy, czekając na moje zaproszenie.


- Tak, zapraszamy - dodałam od siebie, wcale nie chcąc, by poszła.


- Bardzo chętnie w takim razie, dziękuje - uśmiechnęła się szeroko, a ja poczułam jak wzbiera we mnie gniew.


Ten wieczór ciągnął się w nieskończoność. Mama zarzuciła mi, że byłam wręcz niemiła. Milczałam głównie, ewentualnie odpowiadałam na pytania. Resztę zostawiłam im. Nie wiedziałam czemu, ale było we mnie tyle złości. Gdybym mogła, wyszłabym, zwyczajnie bym wyszła. Ale nie miałam wyjścia. Uśmiechałam się grzecznie. Jadłam. I oddychałam głęboko, żeby nie krzyknąć, żeby nie wybuchnąć. Maska uwierała mnie tak bardzo, że byłam pewna, że nie dam rady. Ale dałam. Tego wieczoru wyciągnęłam paczkę papierosów i paliłam długo na tarasie. Robiłam to tylko w chwilach kryzysowych. Pozwalało mi to myśleć. Gdy moje ciało i głowę wypełniały emocje, robiłam co mogłam, by wyciszyć wszystko. Usiadłam do fortepianu i zaczęłam grać. Dynamicznie, z wnętrza. Mama coś bąknęła o repertuarze, ale ja zostałam przy moim Liszcie. Chciałam wiedzieć co się ze mną dzieje. Choć chyba już wiedziałam. Wiedziałam, co mi jest. Ale walczyłam z tym. Z tym fatalnym zauroczeniem starszą ode mnie kobietą. Kobietą!


Tej nocy, nie mogąc usnąć, chwyciłam za Tao de ching, co zawsze mnie usypiało. Lubiłam się w mądrych książkach napisanych przez bystrych mężczyzn. Ale za dużo mądrości zawsze działało jak lek nasenny a ja chciałam spać. Nie tym razem. Wciągnęłam się w treść, chwytając książkę akurat w tym miejscu, w którym znalazłam coś, co poruszyło moją duszę.


Kto zna innych, jest mądry, a kto zna siebie, jest bystry. 


Kto wygrywa z innymi, jest silny, a kto wygrywa sam ze sobą, ma Moc. 


Kto wie, ile mu potrzeba, jest bogaty. Kto dzielnie trwa w swym zamiarze, ma siłę woli.


Czytałam na głos, słowo za słowem, powoli odzyskując równowagę.


Grudzień, rok 2018


W przeddzień Wigilii graliśmy ważny koncert w Filharmonii Poznańskiej. Ćwiczyłam na ten dzień miesiącami i byłam ogromnie podekscytowana. Wstawałam wcześniej, by wskoczyć na bieżnię. Nie mogłam ryzykować przeziębienia na dworze. Pogoda mnie nie rozpieszczała. Miasto spowijał mrok i nieustająca mżawka. Niby nie padało, a jednak wilgoć wisiała w powietrzu. Z każdym kilometrem na bieżni czułam się spokojniejsza. 


Zmęczenie dawało o sobie znać. Zeszłej nocy pomagałam matce pakować drobne upominki i kartki świąteczne. To była taka jej tradycja. Przy okazji Świąt dziękowała wszystkim za to, że byli w jej życiu. Maja też dostała jeden. Po naszej lekcji, wyciągnęłam z torby paczuszkę i stanęłam przed nią, by ją wręczyć. Uśmiechnęła się a ja poczułam nagły przypływ złości. Nie może tego robić! Nie może tak po prostu się uśmiechnąć i rozbić moich myśli. To nie powinno być możliwe. Pierwszy raz spojrzałam na nią, wprost w jej brzozowe oczy. I nie odwróciłam wzroku. Byłam taka zła. Taka wściekła. I nagle już nie byłam. Spojrzałam na nią, tak naprawdę spojrzałam. Miała okrągłe, wydatne policzki, które wyraźnie nabrały czerwono różowej barwy. Miała jasną karnację pomimo kruczoczarnych włosów i jej rumieńce tak wyraźnie wyróżniały się na jej pięknej twarzy. Ona się zarumieniła! Bo to ja na nią spojrzałam. Dla mnie to była jakaś rewelacja, objawienie. Jakbym nie zdawała sobie do tego momentu sprawy z tego, że i ona ma uczucia. Jakieś tam każdy ma. Choć ja rzadko myślałam o tym co czują inni. Teraz jednak widziałam to wyraźnie jak na dłoni. Ona zdecydowanie coś czuła teraz, patrząc na mnie. Chryste, ile bym dała żeby znać jej myśli w tej chwili. O Boże, Boże, Boże. Co to znaczy? Co to wszystko znaczy? Nie wiem co we mnie wstąpiło. Zaczęłam mówić, decydować, spontanicznie. To nie było do mnie podobne.


- Yyy, jutro gram koncert w Filharmonii. Jakby chciała pani posłuchać. Jesteśmy naprawdę dobrzy, będzie epicko. Bach głównie. Ale nie tylko - mój entuzjazm sam ze mnie wypływał.


- Nie musisz do mnie mówić per pani. Czuje się wtedy taka stara. Mówi mi Maja - mówi i wyciąga do mnie dłoń. Swoją własną dłoń. A ja, jak jakaś ostatnia wariatka wpatruje się w te dłoń, nie wiedząc co zrobić.


- Maja - odpowiadam wreszcie, smakując jej imię na języku. Kładę swoją dłoń w jej wyciągniętą. Jest taka gładka, ciepła, bardzo ciepła. Ma takie długie palce. O Chryste, jej palce! 


Przez chwilę nie wiem gdzie jestem. Uczucia zaczynają we mnie wzrastać, jakby ktoś odkręcił kurek w kranie. Nie, nie w kranie. W wannie. W wielkiej wannie. Wielki kurek.


-Dziękuje, chętnie przyjdę - przerywa naszą ciszę, naszą wspólną ciszę. Moja dłoń dalej jest w jej dłoni. Nie wiem jak ją odzyskać. Nic już nie wiem. Podnoszę znów wzrok i słyszę jak wymawia moje imię - Diano.


Świetnie. Żegnam się pośpiesznie i wychodzę. Ucieknie mi tramwaj. Tłumaczę się i znikam. Na dworze jest ciemno i z zewnątrz przeszywa mnie przenikliwe zimno, ale nie zapinam mojego czarnego płaszcza. Czuje jak cała w środku płonę. Płonę! Wody. Ratunku!


W domu od razu siadam do fortepianu. Moje palce suną po klawiszach jak stopy po parkiecie. Delikatnie, zmysłowo. Maja. Klawisze są długie i smukłe, jak jej palce. Nie, nie, nie. Nic z tego. Gram Brave enough, Lindsay Stirling tak pięknie ujęła ten motyw na skrzypcach. Wtóruję jej na pianinie. Maja. Ale nie czuje w sobie tej odwagi. Uciekam od niej. Uciekam od tego, co nieznane. Co mnie przeraża. Wypijam duszkiem szklankę wody i wchodzę na bieżnię. Muszę wyciszyć wszystko. Wysuszyć tonące w emocjach wnętrze. 


Biegnę, dalej i dalej stojąc jednocześnie w miejscu. Ścieżka dźwiękowa Howarda Shore z Hobbita czyni ze mną cuda. Po godzinie znajduje równowagę. Prysznic. Papieros. I jestem jak nowa. Do późna siedzimy razem z rodzicami przy kieliszku wina. Chcą mnie wesprzeć, chcą być przy mnie w tak ważnych momentach mojego życia. Ten koncert to kolejny krok do przodu. Muszę dać z siebie wszystko. Muszę pokazać do czego mnie stworzono. 


Kolejnego dnia budzę się cała mokra. Nie pamiętam, żeby mi się coś śniło. Czuje mrowienie w nogach. Nie, nie w nogach. Czuje mrowienie w górnej partii ud i między nimi. I ciepło jakby wypływające ze mnie. Przekonana, że dostałam miesiączkę, dotykam siebie między nogami. I choć czuję wilgoć, nie znajduje krwi a lepką, gęstą wydzielinę. I to mrowienie gdy się dotknęłam, jeszcze jakby intensywniejsze. I jej imię w moich myślach. W moim śnie? Maja.


Przerażona, biorę zimny prysznic i zaczynam moją poranną rutynę. Kawa. Śniadanie. Pianino. Nic więcej się nie liczy. Pakujemy się jeszcze przed obiadem. Jemy na mieście. Mam apetyt za dwóch i gadam jak nakręcona. W myślach powtarzam nuty. Biorę duży deser. Muszę być cały czas zajęta. 


Gdy widzę ją na widowni, jak siada obok moich rodziców w kolejnej ze swoich kreacji, uspokajam się. Tym razem jej sukienka jest cała biała i wyróżnia się na tle ciemnych sukien i garniturów pozostałych osób. Ona błyszczy wśród nich niczym panna młoda na tle zakonnic. 


Siadam przy pianinie, dziś też jestem w sukience. Czarnej, klasycznej, czarnych pończochach i czarnych szpilkach. Jestem świetna. Gram, jakbym robiła to całe życie. Gram, jakby to było moje życie. A jej imię pływa w moich myślach. I to mrowienie. To upierdliwe mrowienie. Tam, między nogami. I tuż pod skórą. Nikt tego nie widzi, nie może. Ale ja czuje jakby wszyscy widzieli. Widzieli i wiedzieli. To przez nią. To wszystko przez nią. 


Zrezygnuje. Wiem to na pewno. Zrezygnuje. Nie wrócę po Nowym Roku. Napiszę tylko SMS'a i zakończę to niezdrowe zauroczenie. 


Kłaniam się. Wszyscy się kłaniamy. Byłam świetna. Oklaski się nie kończą. Jestem miła i uprzejma. Uśmiecham się grzecznie. Nawet dla niej jestem miła. Fajnie, że przyszłaś, Maju. Akcentuje jej imię. Tak. Fajnie. Wiedząc, że jej już nie zobaczę, czuję ulgę. Ulgę. Prawdziwą i szczerą. 


Przez kolejny tydzień jestem taka spokojna. Wszystko jakby ucichło. Ja ucichłam. Ćwiczyłam nowe kawałki, spędziłam cudowny czas z rodzicami i czytałam. Wymarzony czas. Chyba sama siebie próbowałam oszukać. Jakbym sama przed sobą nosiła maskę. Udawałam przed innymi, czy mogłam też przed sobą?


- Jesteś taka wyciszona, taka spokojna. Zupełnie jak nie ty. Chcesz o czymś pogadać, córeczko? - mama zapytała mnie, gdy po sylwestrowej kolacji siedziałyśmy z gruzińskiego kieliszkiem wina na kanapie. Przed nami leżała plansza do Scrabble. Gra chwilowo zawieszona, gdyż ojciec rozmawiał przez telefon od dłuższej chwili, przyjmując życzenia od swoich ulubionych ludzi. Mama patrzyła na mnie swoimi ciepłymi, bursztynowymi oczyma. Zawsze była moim oparciem. Zawsze mogłam jej wszystko powiedzieć. Ale czy miałam dość odwagi, by przyznać się do tego tornada, które zamieszkało w mojej głowie i w moim sercu?


- Sugerujesz, że na co dzień jestem jakąś histeryczką?- śmieję się, żeby rozładować napięcie - Wszystko ok, mama. Zwyczajnie czasem za dużo we mnie emocji i trudno znaleźć równowagę.


- Czy jakiś chłopiec ma coś z tym wspólnego? - pyta z szerokim uśmiechem na ustach.


- Chłopiec? - pytam, przerażona. Czy ona wszystko widzi? Czy wszystkiego się domyśla? No, prawie wszystkiego - Nie mamo, nie ma żadnego chłopca. 


Dopijam resztę wina, a kiedy ojciec wraca, wznawiamy grę. Gdy dobrze po drugiej w nocy leżę już w łóżku, patrząc w sufit, słowa mamy wracają do mnie jak bumerang. Nie mogę usnąć. Chwytam za książkę, która już po paru stronach zaczyna mnie irytować. 


"Gdy przychodzi czas rozstać się z tym światem, nie żałujesz tego, co zrobiłeś. Płaczesz nad okazjami, których nie wykorzystałeś, samochodami, którymi nie jechałeś, nad kobietami, których nie pocałowałeś, nad winem, którego nie wypiłeś..."


Głupia książka. Chwytam za telefon. Przeglądam sylwestrowe wpisy znajomych, odpisuje pośpiesznie na ich życzenia, wysyłam naszą pokazową fotkę zrobioną parę godzin wcześniej. Wystroiłam się dziś. Awersja do wszelkich kolorów wczoraj sięgnęła zenitu, więc dziś nałożyłam mój ukochany, biały garnitur dresowy. Szczyt mody w moim mniemaniu. Szyty na zamówienie. Krawcowa jak zwykle zrobiła na mnie minę, gdy jej tłumaczyłam co chcę. Ale nie zwracam na takie drobiazgi uwagi.


Pomiędzy dziesiątkami życzeń, zauważam udostępnione zdjęcie Merlin Monroe w jednej ze swoich kultowych kreacji. Biała sukienka, rozwiana przez podmuch wiatru. I te słowa. Te głupie słowa zapisane obok. Natrętne jak stado niechcianych much.


"Powinniśmy zacząć żyć zanim będziemy za starzy. Strach jest głupi. Żal jeszcze bardziej."


Czy wszechświat próbuje mi coś przekazać? Że niby co? Że uciekam od życia? Że coś tracę? Niby ze strachu. O nie, co to, to nie. Niczego nie będę żałować. Dobranoc.


Styczeń, rok 2019


W styczniu mam urodziny. Dokładnie 10 stycznia. Urodziłam się w mroźny poranek, tutaj, w tym domu. Moja babcia przyjmowała poród. Podobno się śpieszyłam. Jakbym miała dużo do zrobienia. Byłam kochanym dzieckiem. Od trzeciego miesiąca przesypiałam całą noc. Rzadko płakałam bez powodu. Mama zawsze powtarza, że dałam jej fory. Chcieli mieć jeszcze dwójkę ale już nigdy nie zaszła w ciążę. Zaakceptowali to. 


Dziewiętnaście lat. Tyle tu jestem na tym świecie. Dziewiętnaście lat. Byłam wyjątkowo bystrą kobietą, ale ostatnio wiedziałam, że ze strachu uciekam przed czymś. Uciekałam przed tym, co czułam i co działo się z moim ciałem. Udawałam, że nic się nie dzieje. Ale to nie miało sensu. Wręcz sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej. Więc w dniu moich urodzin, stanęłam przed lustrem i wreszcie przyznałam się do tego, co czuję. Zauroczyła mnie. Pragnęłam jej. Właśnie jej. Nikogo innego. I co dalej? Mam próbować ją uwieść? Wywrzeć na niej dobre wrażenie? Zaprosić do kina? Na kolejny koncert? Nie. To się nie mogło udać. A jednak zarumieniła się. Wtedy, gdy na nią spojrzałam, zarumieniła się. Nie byłam ślepa. Choć nigdy sobie z tego nic nie robiłam, wiedziałam kiedy się jakiemuś chłopakowi podobam. Zawsze wiedziałam. To nie było takie trudne, a ja byłam świetnym obserwatorem. To jak czytanie nut. Jeśli znasz znaczenie każdej, zagrasz wszystko. Ale choć byłam taka niby inteligentna i bystra, nie miałam pojęcia co mam zrobić dalej z tą moją wiedzą.


Wróciłam więc do mojej rutyny. Pobudka. Zimny prysznic. Bieżnia. Czarna kawa, ewentualnie zielona herbata. Tramwaj. Szkoła. Pianino. Pianino. Pianino. Kolacja. Rozmowa. Książka. Sen. Powtórz. Aż do czwartku, kiedy ona wdzierała się w moją rutynę. Postanowiłam się otworzyć, bardziej otwarcie odpowiadać na jej pytania. Postanowiłam ją zwyczajnie poznać. 


- Dziękuje, że przyszłaś na koncert. To bardzo miłe z twojej strony - powiedziałam, oczywiście od razu przechodząc na angielski, jeszcze zanim zaczęłyśmy naszą pierwszą lekcje w nowym roku. Nie było jej chwilę. Odwiedzała kogoś w Warszawie. Tam spędziła Nowy Rok i Święta.


- To była prawdziwa przyjemność. Uwielbiam takie koncerty na żywo. Naprawdę masz talent - mówi, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. Zawsze na mnie patrzy. Ale tym razem, nie spuszczam wzroku. Nie patrzę gdzieś poza nią. Patrzę na nią. W jej piękne, zielone oczy.


- Dziękuje. Każdy ma do czegoś talent. Fortepian to mój. 


- Długo grasz? - pyta, tak zwyczajnie, jakby nie było między nami napięcia, które wyraźnie czuje.


- Odkąd skończyłam cztery lata. Mój dziadek zmarł i jego pianino wstawiono do naszego domu. Jest wręcz zabytkowe. Stary Steinweg. Pewnego dnia po prostu usiadłam przy nim i zaczęłam grać. 


- Niesamowita historia.


- Tak myślisz? A ty dlaczego wybrałaś angielski? Zawsze chciałaś być nauczycielem?


- Nie. Tak naprawdę to nie. Zawsze byłam dobra z języków. Więc od podstawówki pomagałam innym. W liceum zaczęłam sobie dorabiać udzielając korków i tak zostało. Znalazłam sposób, by się utrzymać, by być samowystarczalna. Błędem byłoby z tego nie skorzystać. Dopiero na studiach naprawdę zakochałam się w tym języku. 


- A twoi rodzice? Nie miałaś w nich wsparcia?


- Nie - odpowiada po chwili. Mój ojciec zmarł, jak byłam mała. Matka nie radziła sobie w życiu. Była narkomanką. Od piętnastego roku życia mieszkałam u mojego przyjaciela. Jego rodzice zawsze byli bardzo pomocni. 


- Biografia niczym David Copperfield. Musiało być ci naprawdę ciężko.


- Każdy z nas ma swoje tragedie. Życie nikogo nie oszczędza. 


- Tak. Może masz rację - przyznałam, myśląc o moich najgorszych dniach. 


- Mogę cię o coś zapytać? - powiedziała po chwili milczenia. Atmosfera zrobiła się gęsta od tych poważnych wyznań.


- Jasne - odparłam. W żołądku poczułam nagle dziwny ciężar i lekkie mrowienie na całym ciele. O co chce mnie zapytać? Czy zdemaskuje mnie i moje uczucie? Tak zwyczajnie?


- Dlaczego nosisz tylko trzy kolory? - zapytała, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Miała piękne usta. Wydatne. Czerwone. Tak bardzo zmysłowe. Przez chwilę w mojej głowie mignął mi obraz mnie samej, jak pochylam się by dotknąć jej ust swoimi. 


- Spostrzegawcza jesteś. Ludzie zazwyczaj nie zauważają. Mama mówi, że zawsze taka byłam. Już jak chodziłam do przedszkola, to wstawałam zawsze pierwsza i nim mama była na nogach, to ja już byłam ubrana, przy pianinie. Po jakimś czasie zauważyła, że wybieram tylko te trzy kolory. Tak już zwyczajnie mam. Takie natręctwo moje. Inne kolory zwyczajnie mnie duszą, wydają się brudne. Ale na kimś nie. Ty na przykład pięknie wyglądasz - skinęłam głową na jej niesamowitą sukienkę. Była czarna w podłużne, mazane, kolorowe pasy, jakby malowane pędzlem. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek z płatkami śniegu a włosy spływały jej kaskadą loków na ramiona. Choć nie była prawie umalowana, jej twarz wyglądała zjawiskowo. Tylko oczy miała lekko podkreślone czarną kreską i tusz na rzęsach. Przyciągała wzrok jak Mona Lisa.  


- Dziękuje - odparła, a na jej twarzy znów pojawił się rumieniec. Bardzo wyraźny, z którego zdała sobie momentalnie sprawę, gdyż spuściła wzrok. Ślicznie jej było z tym rumieńcem. Była taka kobieca.


Wróciłyśmy do zwykłych tematów. Nasza osobista rozmowa zamieniła się w wypowiedzi i zdania uważnie krojone na potrzeby egzaminu. Ale i tak było inaczej. Jakby jakaś zasłona między nami opadła. Jakbyśmy obie zdały sobie sprawę z tego, że coś między nami się dzieje. Nieważne czy chcianego czy nie. Nie ważne czy coś z tym zrobimy czy nie. To było. Po prostu było.


Gdy miesiąc chylił się ku upadkowi, wystroiłam się w piękną, małą czarną i dołączyłam do moich kolegów i koleżanek na studniówce. To było piękne podsumowanie naszego czasu w szkole. Tańczyliśmy wspólnie, jak rodzina. Miałam ogromne szczęście, że trafiłam właśnie tu. Nim impreza się skończyła, zasiadłam do pianina pod napływem próśb i błagań i zagrałam Can't stop the music na modłę Jamiego Cullen'a. Wiwatów nie było końca. Choć pianino było wątpliwej jakości i kiepsko było nastrojone, The clearest blue zachwyciło wszystkich. Sama czułam się jakaś dziwnie podekscytowana tymi elektryzującymi dźwiękami.


Wczesnym rankiem, gdy leżałam już w łóżku, czułam obezwładniającą wdzięczność. Moje życie naprawdę było dobre. Niezależnie od wszystkiego, wiedziałam, że wkrótce wiele się zmieni. Od października zaczynałam studia w Warszawie. Wyjadę stąd i będę wracać tylko co jakiś czas do stęsknionych rodziców. Ale czy w moim życiu naprawdę czegoś brakowało? Czegoś, po co mogłabym sięgnąć?


Na studniówce chłopak z równoległej klasy poprosił mnie do tańca. Był bardzo przystojny. Ciemne jak noc włosy opadały mu na równie ciemne oczy. Pocałował mnie. W tańcu. Delikatnie. Zmysłowo. Ale nie oddałam pocałunku a on nie próbował już drugi raz. To nie było to. Nie dla mnie. Jedyne usta, które chciałam czuć na swoich to były jej usta. Moje ciało to czuło. Chciałam się rozpływać pod czyimś dotykiem, chciałam być dotykana, całowana, pieszczona. Chciałam, bardzo chciałam. I czułam to tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Prawdziwe, naturalne pożądanie. Tę potrzebę zatopienia się w drugiej osobie. 


Wieczorem, przy szklance Guinnessa, włączyłyśmy z mamą nasz ulubiony film Allena. Ciężka praca jest niezbędna, ale ludzie nie doceniają jak wielką rolę szczęście gra w naszym życiu. Ta nowoczesna wersja Zbrodni i kary Dostojewskiego zawsze do mnie przemawiała. Fascynuje mnie jak działają ludzkie instynkty. W innych. Nigdy nie analizowałam swoich własnych. Żeby być dobrym, okrutnym muszę być - powtarzał bohater. Zawsze czułam, że nasza psychika jest niesłychanie złożona. Ale do tej pory, w samej sobie, wszystko wydawało mi się takie oczywiste. To inni mieli rozterki, życiowe rozdroża. Ja wiedziałam dokładnie kim jestem i czego chce. Ale czy kosztem wyciszenia jakiejś części mnie? Części mojej duszy, która teraz chciała się obudzić i natychmiast poderwać do lotu. Jak smok uwięziony w podziemiach Gringotta, czułam, że muszę się wznieść, wysoko, daleko od tych ciasnych, tłamszących mnie łańcuchów.


- Mamo, podobała ci się kiedyś jakaś kobieta? - pytam, gdy siedzimy przytulone na kanapie.


- Oczywiście. Kobiety generalnie są przyjemniejsze do oglądania, zwłaszcza nago - odpowiedziała, jakby nonszalancko.


- Ale no wiesz... czy podobała ci się pod względem seksualnym - nie poddaje się. Jak już raz podjęłam temat, nie ma sensu udawać, że tego nie powiedziałam.


- Tak. Gdy byłam studentką w Gdańsku. Miała na imię Dagmara. Była nieziemsko piękna, płomiennie ruda i bardzo wysoka. Ale nigdy nie miałam odwagi przyznać się przed sobą, a już tym bardziej przed nią, do czegokolwiek. 


- Naprawdę? - pytam, zaskoczona. Mama zawsze wydawała mi się najodważniejszą kobietą na świecie.


- Wiesz, twoja babcia miała wizję mojego życia od momentu mojego poczęcia pewnie aż po grób utkaną we własnej głowie. Nie miałam odwagi przeciwstawiać się tej wizji mnie, nie do końca. Wręcz wierzyłam w nią, wierzyłam, że to najlepsza droga. Zgodziła się na studia pod warunkiem, że zachowam cnotę aż do ślubu. Jeśli by się dowiedziała, że nie dotrzymałam mojej części umowy, wydziedziczyłaby mnie.


- Babcia ci to naprawdę powiedziała? - nie mogłam uwierzyć. Ja nigdy nie miała żadnych ograniczeń. Rodzice od dawna traktowali mnie jak dorosłą, liczyli z moim zdaniem i ufali w mój własny osąd spraw. Nigdy nie doświadczyłam z ich strony podobnych gróźb.


- Tak. Była bardzo staroświecką osobą. Ale nauczyłam się z tym żyć. Trochę się buntowałam, ale tak na swój sposób. Dotrzymałam słowa. Twój ojciec był i jest do dziś jedynym mężczyzną, z którym spałam. Ale nie żałuje tego. Warto było na niego czekać. Ludzie zbyt lekko podchodzą do seksu. Seks, jedzenie, używki, to wszystko stało się jedynie metodą na wyciszenie własnych emocji. Na zduszenie tego, co naprawdę czujemy. Ludzie nie mają odwagi temu stawić czoła. Szkoda trochę. Nie zrozum mnie źle. Nie mówię, że powinno się iść do łóżka z kimś dopiero po ślubie. Ale to bardzo intymne przeżycie, które powinno się dzielić tylko z kimś, z kim naprawdę czujemy tę więź, tę bliskość. I tak naprawdę nieważne czy to będzie kobieta czy mężczyzna. Ważne co będziemy czuć i czy to, co będziemy robić, będzie w zgodzie z samą sobą.


- A skąd mam to wiedzieć? Skąd mam wiedzieć czy to, co robię, czy co chcę zrobić, jest w zgodzie ze mną? Skąd mam wiedzieć, czy to jest dobre?


- Wiesz, my zawsze wiemy co jest dobre a co nie. Nasza intuicja nam to podpowiada. Musimy jej tylko posłuchać. Póki nie ranisz drugiej osoby, to co czujesz, czy co robisz, nie może być złe. 


- A jak babcia zaakceptowała twoją karierę malarską? Mówiłaś, że miała swoją wizję na ciebie. Pewnie nie było w niej wiele miejsca poza mężem i dziećmi? - dopytuje, żywo zainteresowana.


- Wiesz, ona może i miała swoje plany, ale ja dorosłam i byłam jak ty, też wiedziałam czego chce od życia tak naprawdę. Błahostki się nie liczyły. Musiałam malować. To było częścią mnie. Twój ojciec to rozumiał, zrozumiała to i twoja babcia. Wybór był oczywisty. Zaakceptuje mnie taką, jaka jestem, albo będzie żyć bez córki. Wiesz, to też tak nie jest, że ona była jakaś złośliwa czy coś. Tak samo ją wychowywano. Zdobyła się na parę kompromisów, ale ciężko było jej zmienić to, kim jest.


- Nie wydziedziczyła cię. 


- Nie. Miałam dom, męża, ty byłaś w drodze. Zajmowałam się tym, czym każda porządna pani domu. Malowałam po nocach. Wczesnym rankiem. Pierwszą wystawę miałam tydzień przed twoimi narodzinami. Moja mama była pod wrażeniem. Widziałam w jej oczach dumę. To już wystarczyło. Musiało, bo nigdy otwarcie mi tego nie powiedziała.


- Kocham cię, mamusiu. Tak bardzo cię kocham - przytulam ją mocno, naglę czując, że potrzebuję jej ciepła, jej matczynej miłości tak blisko mego serca jak się da.


- Ja ciebie też córeczko. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Zawsze. Obiecałam sobie zawsze być z tobą szczera i otwarta. Dojrzewanie i odkrywanie własnych emocji, własnego ciała i jego potrzeb, jest wystarczająco trudne, by dodawać do tego wstyd. To zupełnie normalne i to, co czujesz, przeżywa każdy. Nie powinnaś się tego wstydzić. Jeżeli się zakochałaś, to naprawdę piękne uczucie. Dobre. Nie wstydź się tego ani niczego, co się z tym wiąże. Wiem, że to wymaga odwagi, zwłaszcza kiedy tak bardzo boimy się odrzucenia i bólu. Ale miłość jest sensem naszego życia. Nie warto z tego rezygnować ze strachu. Dasz sobie radę z każdym bólem. Jesteś silna. Wytrzymała. I zawszę będę tutaj, jakbyś chciała się wypłakać na moim ramieniu.


 Przytuliłam się do niej mocno. Jej słowa dodały mi otuchy. I pokazały mi inną stronę tej cudownej kobiety. Dała mi siebie zobaczyć, tak naprawdę. Tą prawdziwą, wrażliwą osobę, którą była. Bez wstydu. Bez strachu. Czy ja bym potrafiła pokazać taką siebie drugiej osobie?


Luty, rok 2019


Jej usta. Jest długie palce. Jej piękne nogi. Jej wydatne piersi w tych wymyślnych sukienkach. Każda część jej ciała gościła w moich snach. Tych na jawie i tych nocnych, mokrych snach, kiedy moja fantazja działała na pełnych obrotach. Czułam tak ogromną potrzebę dotknięcia jej. Zbliżenia się do niej. Ale trzymałam dystans i próbowałam funkcjonować jak dotąd. Pomimo buzującej we mnie potrzeby, bałam dotknąć sama siebie. Bałam się tego, gdzie mnie to zaprowadzi. Tak wiele przeczytanych książek uświadomiło mnie teoretycznie. Ale nie byłam gotowa, jeszcze nie, by przekonać się jak smakuje miłość. Nawet ta, dawana sama sobie. 


Walentynki nigdy dla mnie nic nie znaczyły. Zwyczajny dzień pełen czerwonych serduszek i tandetnych ozdób. Złapałam wcześniejszy tramwaj i ruszyłam na zajęcia z Mają, jak co czwartek. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku. A może nie do końca? Jakby mi się śpieszyło? Gdy otwarła mi drzwi, piękna jak zawsze, w czerwonej sukience i czerwonej szmince na ustach, w tle słyszałam muzykę. Frank Sinatra. Mój tata go uwielbia.


-  Wejdź, wejdź - powiedziała, zaskoczona.


- Przepraszam, jestem za wcześnie - powiedziałam, lekko zmieszana. 


- Nie, nic się nie stało. Uwielbiam tę piosenkę i zawszę gdy ją słyszę, nogi same niosą mnie do przodu.


- Mój ojciec też kocha Sinatrę. Tańczył z mamą po całym salonie gdy to puszczał.


-  A ty? Tańczysz?


- Trochę - przyznałam, choć to naprawdę było bardzo trochę.


Nim weszłam do pokoju, chciałam wpierw powiesić mój czarny płaszcz w jej przyciasnawym przedpokoju. Zobaczyłam jak podaje mi swoją dłoń, jakby zapraszała mnie do tańca. A ja, bezmyślnie, całkowicie spontanicznie, podałam jej swoją dłoń i dałam się porwać, płaszcz rzuciwszy w kat. Prowadziła lepiej niż mój tata, niż dziadek świętej pamięci. Przesunęła się do mnie bliżej, nasze ciała, po raz pierwszy tak blisko, jak magnes przywarły do siebie nawzajem. Czułam jak jej klatka piersiowa unosi się i opada. Słyszałam jej przyśpieszony oddech wpleciony pomiędzy dźwiękami muzyki. Słyszałam swój. Pasowały do siebie. My pasowałyśmy do siebie. Mój czarny do jej czerwonego. Mojej ciało do jej ciała. Poczułam w sobie takie ciepło, piekące ciepło, gdzieś w środku, głęboko. I odważyłam się patrzeć na nią. Jak mnie prowadzi po pokoju, jak mnie obraca w tańcu, jak troszczy się o mnie. Poczułam jej pożądanie równie mocno co swoje. 


Nagle muzyka staje i siła magnesu, jaka nas do siebie przyciąga słabnie. Piosenka się skończyła i skończyła się ta magiczna chwila. Siadam, oddychając szybciej. Ona robi to samo. Kiedy mija nasz czas, wracam do domu. A gdy siedzę już w tramwaju, przeżywam tę chwilę w kółko i w kółko. Wciskam słuchawki głęboko w uszy i słucham głosu Franka Sinatry. Czuję jej dłonie w swoich dłoniach. Czuję jej ciepło. Widzę jej piękne oczy, soczyste, nasycone barwą mojej ulubionej zieleni.


Wracam do mojej rutyny, by przetrwać. Sen. Posiłki. Szkoła. Nauka. Pianino. Powtórz. Czytając powieści o miłości nigdy nie dotarło do mnie tak naprawdę co czuje zakochany bohater czy bohaterka. Co to tak naprawdę znaczy, gdy twoje ciało przeszywa na wskroś pożądanie. Co to znaczy tęsknić? Co znaczy wyczekiwać? To wszystko się we mnie kotłuje. Dusi, gromadzi i nie wiem jak dać temu upust. Tylko ona by mogła. Teraz wiem już na pewno, że po raz pierwszy w życiu się zakochałam. 


Kolejne dwa tygodnie mijają szalenie szybko. Dwa koncerty. Jeden w Łodzi a drugi w Warszawie. Mama prowadzi naszą piękną, czarną Toyotę. Przy okazji oglądamy mieszkania w stolicy. Mama nie chce nic wynajmować. Nieruchomości to zawsze dobra inwestycja. Z jednej strony, nie mogę uwierzyć w to, że już niedługo będę tu mieszkać. Kolejny etap mojego życia. I nie mogę się tego już doczekać. Z drugiej strony, nie chcę przerywać tego, co tam zostawiam. Co z Mają? Co zrobię, gdy Matura będzie już wspomnieniem? Jaki pretekst znajdę, by ją zobaczyć?


Gdy gram, daję z siebie wszystko. Zabieram morze oklasków ze sobą w pamięci. Kocham ten moment, gdy moje palce schodzą z klawiszy, następuje sekunda całkowitej ciszy w gronie tak wielu ludzi i nagle wybucha kakofonia dźwięków. Oklaski, czasem nawet wiwaty. Bardzo mnie to wzrusza. Mama ma zawsze łzy w oczach. Jest dumna. Czasami ktoś ją rozpoznaje w tłumie. Jej obrazy wiszą w niejednej galerii. Jestem ogromnie wdzięczna mając ją za moją matkę. Nie wiem co bym bez niej zrobiła.


Marzec, rok 2019


Po koncertach, wracam do szkoły, do ćwiczeń. Słowo matura słyszymy na każdej lekcji i na każdej przerwie. Zostały nam dwa miesiące szkoły. Dwa miesiące wytężonej pracy. I koniec. Podejdziemy do egzaminów i rozejdziemy się, każdy w swoim kierunku. Skupiamy się na nauce, na obowiązkach. Chociaż czy aby na pewno? W naszej klasie wyczuwa się napięcie. Karolina zerwała ze swoim chłopakiem po dwóch latach burzliwego związku. Adama rodzice właśnie się rozwodzą, tym samym burząc jego pogląd na miłość, małżeństwo i związki. Mikołaj zerwał ze swoim chłopakiem po tym, jak przyłapał go na zdradzie. Jak to ujął, wyszedł zapalić, a on akurat przelizywał się z jakimś nieznajomym. Milena nieustannie patrzy maślanymi oczami na naszego nauczyciela od Chemii a Bartek od miesięcy próbuje umówić się z Romką z równoległej klasy, ale ona pozostaje nieugięta. Niby wszyscy myślimy o przyszłości, ale tak naprawdę każdy jest dwoma stopami zatopiony tu i teraz, we własnych emocjach, własnym cierpieniu. Ja też. Ja też niby myślę o maturze, niby przerabiam te cholerne repetytoria, ale moje myśli odpływają do jej pokoju, do jej kolorowych sukienek i do uchylonych drzwi od jej sypialni. Narzuta w czarno-białe kociaki, wielka czarna poduszka i mniejsza, czerwona. Moje kolory. Dokładnie moje kolory. Mogłabym zatopić się w tej pościeli. Z nią u boku. Wczepić się w jej ciało i już nigdy nie puścić. Mogłabym. Ale tak wiele mnie powstrzymuje. Wbudowane wewnętrzne hamulce cały czas krzyczą, że mam odpuścić. A moja intuicja? Moje serce? One podpowiadają mi coś z goła innego. 


Codziennie siadam do pianina i mam ochotę zacząć od F Major i zagrać moją ulubioną ostatnio melodię. Dziś sobie pozwalam. Nie mogę się powstrzymać, moje myśli są tak pełne jej i jej zapachu, ciepła jej dłoni. A dłonie ma miękkie, lekko suche, pewnie od przewracania setek stron kartek tych wszystkich książek, które leżą wszędzie w jej mieszkaniu. Gram, myśląc o naszym tańcu. Gram z pamięci. Te nuty znać już będę zawsze. I ja, i moje ciało. 


- Kochanie, czy to Sinatra? - moja mama wyłania się ze swojej pracowni, zaskoczona, uśmiechnięta. Jest piękna, bardzo piękna, nawet jak na swoje pięćdziesiąt wiosen. Uwielbiam jej towarzystwo.


- Taki mały przerywnik - uśmiecham się do niej.


-  Grasz sercem, to słychać.


- Tak, gram sercem. Ta melodia stała się mi bliska - przyznaje. Bardzo chciałabym zagrać ją Mai. Chciałabym, żeby usłyszała, jak wiele dla mnie znaczyła tamta chwila. 


- To słychać. Wiesz, mam nieodparte wrażenie, że od paru miesięcy coś się zmieniło. Zupełnie inaczej grasz - mówi, opierając się o framugę drzwi swojej pracowni. 


Inaczej lepiej? Czy inaczej gorzej? - pytam, lekko zdenerwowana.


- Zdecydowanie lepiej. Jest w tobie więcej pasji i polotu. Zrobiłaś ogromny krok naprzód. Jakbyś znalazła coś, czego od dawna szukałaś. Co wywołało zmianę? - pyta, patrząc na mnie przenikliwym spojrzeniem matki, które wszystko zauważy.


- Nie wiem - mówię, nie mając odwagi przyznać się do prawdy. Ale ja wiem, że ona wie. Ona wie, że ja wiem. Czuje rumieńce wykwitające mi na policzkach i znów wracam myślami do niej.


Acha, ty już dobrze wiesz. Kiedyś mi opowiesz - patrzy na mnie, dalej się uśmiechając.


- Może kiedyś. Na razie nie ma nic do opowiadania - wyznaję ze smutkiem i wracam do gry. Frankowi Sinatrze daję już spokój i zagłębiam się w Czajkowskim.  


Po trzech godzinach przy pianinie, siadam do lekcji. Po kolei chwytam kolejne repetytorium, pochłaniając wiedzę. O dziwo, mogę się skupić. Jakbym wylała wszelkie emocje grając i teraz mam chwilę spokoju, nim myśli o niej znów do mnie napłyną. Jutro będę ją widzieć. Czy nasz taniec coś zmienił? Czy zdarzy się coś nowego, coś co nas zbliży do siebie jeszcze bardziej? Pragnęłam tego chyba bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Śniłam o tym, jak wplata dłonie w moje włosy, jak przysuwa mnie do siebie i całuje moje usta. Czy jej usta naprawdę są tak słodkie, jak mi się wydaje?


W tramwaju słucham naszej ostatniej lektury i myślę o niej. "Szczęście nie polega na tym, że jest się kochanym, jest to zmieszane ze wstrętem zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i chwytać drobne, zwodnicze zbliżenia do tego, co się miłuje."*


Jest dziś taka inna, oddalona. Bardzo profesjonalna. Trzyma się sztywno planu lekcji. Odpowiadam, grzecznie. Jestem miła i uprzejma. I skonsternowana. Nie mam pojęcia, co się stało. Czy ja coś zrobiłam nie tak? Próbuje nawiązać kontakt wzrokowy.  Chcę, żeby na mnie spojrzała. Chcę, żeby było jak ostatnio. Myśli mi się plączą. Robi mi się gorąco. Ale ona mnie ignoruje. Kiedy kończymy, wstaje i zaczyna chodzić bez sensu w te i we wte. Niby czegoś szuka.


- Do widzenia, Maju - mówię, czekając nie wiadomo na co. Chcę żeby jakoś zareagowała. Jeżeli mnie nie chce, jeżeli ją nie pociągam, niech mi to powie. 


- Do widzenia - odpowiada, nie odwracając się w moją stronę.


Więc wychodzę, zła. Nie zła. Wściekła. Jestem wściekła. Ona się mną bawi? Co to było, to dzisiaj? Doszło do niej, że się w niej zadurzyłam i daje mi do zrozumienia, że to uczucie nie jest odwzajemnione? Daje mi zwyczajnie kosza? Kończy wszystko, zanim to się na dobre zaczęło? Nie wiem i nie mam pojęcia jak się tego dowiedzieć. Mam zagrać w otwarte karty?


Brak mi odwagi, by cokolwiek powiedzieć. Więc skupiam moje myśli na nauce i na grze. Nic więcej się nie liczy. Muszę skupić się na tym, co najważniejsze. Ale emocje we mnie buzują, nie potrafię ich zignorować. Ze słuchawkami na uszach siedzę tej nocy długo, na tarasie, wpatrując się w miliony migających mi nad głową gwiazd. Otulona ulubionym kocem, w puchatych skarpetach z gór, chwytam za papierosa i zastanawiam się, czy miłość zawsze jest taka? Czy nie jestem dla niej dość dobra? Dość ładna? A może wcale nie zrobiła tego celowo, może jest nieświadoma moich uczuć? Jednak w głębi serca wiem, że to nieprawda. Czuje, że ona wie, że nie jest mi obojętna. W słuchawkach słyszę nęcący głos Marceliny, która śpiewa o karmelowej skórze i  ocieraniu się o siebie. Nic nie pomaga. Nie mogę przestać, zwyczajnie nie mogę nie myśleć o niej.


I kolejny czwartek jest taki sam. Znów jest niedostępna. Znów mnie ignoruje. A ja siedzę i patrzę na nią. Moje splecione pod bluzą dłonie mają widoczne na przedramionach ślady paznokci. Przygryzam wagę, by nie palnąć nic głupiego. Jest tak blisko mnie a jednocześnie tak daleko. Znów wrócę do domu i będę się zastanawiać, czy mi się to wszystko przyśniło?


Wiem, że nasz czas się kończy. Zaraz wstanie i będzie czekać, aż wyjdę. Ale ja nie chcę tego przeżywać kolejny tydzień. Nie chcę się tak czuć.


- Maju, mogę o coś zapytać? - przerywam jej. Właśnie miała mi zadać kolejne pytanie. 


Tak, oczywiście - odpowiada, oficjalnie, udając, że chcę zapytać o zastosowanie jakiegoś wyrażenia czy złożone znaczenie jakiegoś phrasal verb'a.


- Czy... - waham się, zbieram w sobie odwagę, by powiedzieć to, co muszę, by nie eksplodować - czy ja zrobiłam coś nie tak? Jesteś zła na mnie?


- Zła na ciebie? - pyta, zdziwiona.


-  No tak, zła na mnie?


- Nie. Nie jestem na ciebie zła - odpowiada, ale wiedzę w niej skruchę - Po prostu musisz zrozumieć, że niektóre rzeczy nigdy nie mogą się zmienić. Niektóre rzeczy zawsze będą już takie same. 


- Wiesz, że to nie jest możliwe. Wszystko się zmienia, czy tego chcesz, czy nie. Nawet moje granie. Gram od piętnastu lat i dopiero od paru miesięcy znalazłam w sobie to coś, tę pasję, by grać jeszcze lepiej - mówię, nie spuszczając wzroku z jej zielonych oczu.


- To mnie naprawdę cieszy, naprawdę pięknie grasz. Ale nic to nie zmienia - oznajmia, ze smutkiem w głosie.


- Dla mnie to zmienia wszystko - mówię, czując, że to już koniec. Przegrałam. Nic nie wskóram. Jak w mojej lekturze. Przypominam sobie kolejne zdania, które dopiero co odsłuchałam w tramwaju: "Była to alegoria wzgardy i odrzucenia. Mówiła, że brak wzajemności jest czymś nieodwołalnym. Nic nie zdoła jej wzniecić, jeżeli sama nie płonie. Ani zaklęcia, błagania, ani groźba i gwałt. Te dwie cząsteczki ludzkie nie łączą się ze sobą, nie mogą się połączyć. Im jedna bardziej przyciąga, tym druga bardziej odpycha. Niespełnienie. Nieszczęście. Samotność spotęgowana."*


- Jesteś młoda, dla ciebie wszystko jest oczywiste - mówi, próbując jakoś załagodzić sytuację. Patrzy na mnie, błagalnie jakby. Ale nie wiem o co mnie prosi. Mam nic nie czuć? Czy mam zniknąć, przepaść, dać zapomnieć?


- Niekoniecznie. Nic nie jest oczywiste. Mój wiek nie ma tu nic do rzeczy. Możesz powtórzyć pytanie? - wracam do tematu naszych zajęć, nie chcąc powiedzieć zbyt dużo. Odkryłam się. Podałam jak na talerzu. Ale ona mnie zwyczajnie nie chce.


- Właściwie to musimy już kończyć. Nasz czas minął - mówi, całkowicie wytrącona, nerwowo zerkając na zegarek.


- Okej - mówię, sucho - Do zobaczenia.


Gdy ja zbieram swoje rzeczy, ona siedzi dalej w swoim zwyczajnym miejscu i patrzy na mnie. Ma taki smutny wraz twarzy. 


- Do widzenia, Diano - mówi w końcu, wstając i odprowadza mnie do drzwi. 


Idę za nią posłusznie, jak na skazanie. Przekręca klucz w zamku i powoli uchyla drzwi. A potem podaję mi swoją długą i zgrabną dłoń. Na zgodę? Na przeprosiny? Na do widzenia? Patrzę na jej dłoń, podziwiam jej kształt i kolor. Po chwili, wkładam swoją dłoń w jej i podnoszę wzrok na nią, na jej twarz. Ona w tym momencie robi to samo i nasze oczy się spotykają. I teraz już wiem, wiem doskonale, co czuje i co myśli. Bo obie myślimy o tym samym. O jej pościeli, o jej łożku, o spleceniu naszych ciał. Jej spocona dłoń w mojej spoconej dłoni. Pożądanie jest tak wyczuwalne w powietrzu, jakby nasycało pomieszczenie jakimś specyficznym zapachem. Czas jakby się zatrzymał. A ja nie mogę się ruszyć. Ostatecznie wygrywa jej powściągliwość. Zwalnia uścisk i moja dłoń opada na swoje miejsce, tuż przy moim boku. Kompletnie oszołomiona, wymykam się z jej mieszkania i zbiegam na dół. 


*Madame, Antoni Libera


Kwiecień, rok 2019


Czy miłość zawsze zajeżdża trochę obsesją? Bo jak inaczej nazwać to, co czułam? Widziałam ją, gdy patrzyłam w lustro. Jak podchodzi do mnie od tyłu, całuje mnie w kark, oplata swoimi długimi ramionami w pasie. I momentalnie miałam gęsią skórkę. Myślałam o niej przy posiłkach. Jedząc, żując, przełykając. Myślałam, co ona je? Co teraz robi? Myślałam o niej nieustannie a moje myśli zawsze miały zielony odcień jej oczu i zawsze kończyły się w jej pościeli w czarno-białe kocięta.


Pewnego popołudnia mama kupiła koszyczek importowanych truskawek. Były takie czerwone. Takie soczyste. Zjadłam prawie wszystkie, myśląc o niej. Smakując je, jakbym smakowała jej usta. Czułam ciepło rozpływające się po moim ciele, zwłaszcza tam, między udami, czułam jak ciepło wylewa się ze mnie wraz z każdą kolejną myślą o niej. Wydawało mi się, jakbym na pamięć znała jej ciało. Zarys jej piersi, bioder. Dokładny kształt jej łydek, zazwyczaj otulonych cienką warstwą pończoch. Znałam jej sukienki, z których moja ulubiona miała kolor miodu akacjowego i falami opadała jej na uda. Wyglądała w niej olśniewająco. Tak często wyobrażałam sobie jak stoję za nią i rozpinam długi suwak jej sukienek. Widziałam oczyma wyobraźni jak sukienka opada na dywan, jak staje przede mną w pończochach i samej bieliźnie. Białej. Zawsze białej. Choć tak naprawdę nie wiedziałam jaki kolor ma jej bielizna. Pragnęłam, żeby była biała, ozdabiana wymyślną koronką. Miłość w moim wykonaniu miała definitywnie postać obsesji. 


Gdy siadałam do pianina, zawsze myślałam o tonie jej głosu, o sposobie w jaki wymawiała poszczególne słowa. Miałam nawet swoje ulubione, które często na niej wymuszałam. Passion. Adjective. Obviously. Womanhood. Mysterious. Miała taki piękny akcent. Moje uszy pochłaniały każde jej słowo, zawsze wygłodniałe, spragnione jej i tylko jej głosu.


Gdy po świętach Wielkanocnych wreszcie przychodzi czwartek i staję pod jej drzwiami, jestem pełna nadziei. Wiedziałam, że mnie chce. Ale czy pragnie mnie równie mocno, jak ja pragnęłam jej? Może tak jak ja z początku, nie chce się do tego przyznać? Może ucieka od tego uczucia, bo jestem dziewczyną? Może nie ma podobnych doświadczeń? Jakbym ja miała. Moje ciało nigdy wcześniej nie zdradzało takich potrzeb. Nigdy nie okazywało takiego zainteresowania sprawami cielesnymi. Nigdy wcześniej, aż do teraz. I wiedziałam, że nie odpuszczę. Będę musiała chociaż spróbować. Choć tak naprawdę nie wiedziałam czego. Jak uwieść kobietę, której nieziemsko pragniesz? Jak uwieść kobietę, która jest od ciebie o prawię dekadę starsza i do tego jest twoją nauczycielką?


Słyszę jej głos zza drzwi. Każe mi wejść. Więc wchodzę, wieszam kurtkę na stałym miejscu, zsuwam ze stóp moje czerwone  conversy i z walącym w piersi sercem, wchodzę do pokoju. Rozmawia przez telefon. Widzę jak siedzi na krawędzi swojego łóżka przez lekko uchylone drzwi do sypialni. Momentalnie jest mi gorąco i ściągam moją białą bluzę. Pod spodem mam tylko biały, sportowy podkoszulek, spod którego wystaje mój czarny stanik. Kontrast, który uwielbiam. Do tego obszerne czarne dresy i moje ukochane wielkie, złote koła w uszach. Czuję się dobrze. Czuję się piękna, w tej chwili bardziej niż zwykle. I czuję się seksowna. Na usta nałożyłam w tramwaju czerwony błyszczyk. Podkręciłam moje długie rzęsy tuszem, którego prawie nigdy nie używałam. Mam nadzieję, że mnie zauważy, że się domyśli, że będzie wiedziała. Siedzę więc i czekam, aż skończy rozmawiać. Nie słyszę poszczególnych słów, tylko ogólną barwę jej głosu. Po chwili wchodzi do pokoju i widzę dokładnie jej sypialnie przez szeroko otwarte drzwi. Ściany pokryte ulubioną sztuką. Migają mi inne reprodukcje Łępickiej i Klimta. Widzę zdjęcie, na którem przytula jakiegoś chłopaka, ale nie widzę wyraźnie. I widzę ją. Najpiękniejsza dziś niż kiedykolwiek. Ma na sobie ołówkową, czarną spódnicę i piękny, czerwony top z dekoltem w serek. Do tego srebrny naszyjnik z paciorkami i wysokie, czarne szpilki. Wygląda zabójczo. Po prostu zabójczo. Sposób w jaki materiał otula jej piersi, w jaki spódnica dotyka jej nóg. Umieram, umieram z przeciążenia.


- Przepraszam, nie zdążyłam się przebrać. Byłam z kimś na obiedzie - mówi zakłopotana, patrząc na mnie. Stoi tuż przede mną. Nie siada, tylko stoi tak, wpatrując się we mnie. Jakby na coś czekała.


- Nic się nie stało. Wyglądasz naprawdę pięknie - przyznaję, nie spuszczając wzroku. Już nie wstydzę się na nią patrzeć. Nie zamierzam ukrywać moich uczuć. Stawiam jej wyzwanie. I naglę widzę zmieszanie na jej twarzy. Jest zakłopotana. Policzki robią się czerwone i widzę kropelki potu zbierające się na jej czole. Niepotrzebnie. Szkoda tego pięknego makijażu, jaki ma na sobie.


- Dziękuje - odpowiada po dłuższej chwili, po czym siada i zaczyna lekcje.


Staram się odpowiadać tak ciekawie, jak się da. Czasem wlatam, niby mimochodem, uwagę o pogodzie, o sobie, o niej. Chcę ją bardziej zrelaksowaną. A dziś jest taka spięta. Czy to przeze mnie? Nie wiem. Ale coś się między nami zmieniło. Widzę jak zmienia nieustannie pozycje, nie może znaleźć sobie miejsca. Gdy już siedzi spokojnie, zauważam jak przyciska uda jedno do drugiego, jakby bała się, że coś z niej ucieknie. Obserwuje jej mowę ciała, które jakby mówiło do mnie, już nawet nie szeptało, jak z początku. Ono krzyczy. Weź mnie tu i teraz! Ale czy ja potrafię? Czy zdobędę się na ten pierwszy krok? Już tyle razy wyobrażałam to sobie. Jak staję przed nią. Jak mówię: Obie tego chcemy. Nie mogę z tym walczyć. Już nie. Już nie chcę. Widzę jak przysuwam się do niej, jak wplatam jej dłoń we włosy, jak przyciągam do siebie i składam pocałunek na jej oczekujących ustach. Ustach tak spragnionych, że jak tylko czują moje, ogarnia je szał. 


- Diana, wszystko w porządku? - słyszę nagle, gdzieś z oddali. Jej głos gdy mówi moje imię, jest taki ponętny.


- Tak, przepraszam. To ze zmęczenia - tłumaczę się -  Kiepsko ostatnio sypiam.


- Matura tuż tuż, na pewno masz tysiąc rzeczy jeszcze do zrobienia.


- To też - mówię, pozwalając jej domyślić się co jeszcze zaprząta mi głowę. Już chce jej pomóc, chcę dokończyć zdanie, kiedy dzwoni dzwonek do drzwi.


- Kurczę, zagapiłam się. To mój kolejny uczeń. Widzimy się za tydzień? 


- Nie, za dwa. Za tydzień gram koncert - zamyślam się, licząc i analizując - A potem mamy zakończenie roku. Spotkamy się po pisemnych, za trzy tygodnie. 


- Na ostatnich zajęciach - stwierdza, a ja zamieram.


- Tak, na ostatnich.


Wymykam się szybko, ustępując miejsca jakiemuś chłopakowi. Na oko z rok młodszy, maks dwa. I wracam do domu. W tramwaju tłok, zaduch straszny. A w mojej głowie chaos. Całe 60 minut chciałam wstać i zrobić ten pierwszy krok, ale nie mogłam się zdobyć na odwagę. Zwyczajnie nie mogłam. To oznacza, że została mi już tylko jedna szansa. Kolejne trzy dni to ostre próby do koncertu. Potem wyjazd na weekend do Gdańska. Oczywiście z mamą u boku. Tak chciałabym z nią porozmawiać. Ale ciągle się coś dzieje. Nigdy nie jesteśmy same. Albo brakuje mi odwagi. Albo jedno i drugie. Czas przelatuje mi przez palce. Zakończenie roku. Dyplomy. Podziękowania. Oczywiście też siadam do pianina i gram We are the champions* w mojej własnej, czadowej wersji. Wszyscy są zachwyceni. Piwo na mieście. Możemy świętować. Skończyliśmy szkołę średnią. Za niecały tydzień, wystrojeni na galowo, będziemy decydować o swojej przyszłości. Ale póki co, możemy odpuścić i zamówić sobie kolejne piwo. Maja jest zawsze ze mną, w moich myślach, w moich marzeniach i w moim sercu. Nigdy mnie nie opuszcza. Miłość jest jednak szalona, to nie podlega żadnej dyskusji. 




* piosenka zespołu The Queen



Komentarze