292 Nie jesteś sama


Kiedy cierpimy. Kiedy przechodzimy przez kolejny życiowy zakręt, nie wiedząc czy to aby na pewno w tę stronę, z chaosem w sercu i plątaniną myśli w głowie, to wszystko jest tak przejmujące i obezwładniające, że czujemy się kompletnie samotne. Jakbyśmy były jedyną osobą, która to przeżywa. Jakby nikt inny się tak nigdy nie czuł.

Gdy zaczynałam pisać tego bloga w 2017 roku od tego właśnie zaczęłam. Od stwierdzenia, że cokolwiek czujesz, nie jesteś sama. Bo to okropne uczucie jest fałszywe. Ciąży nam, dołuje jeszcze bardziej, aczkolwiek nie jest prawdziwe. Nigdy nie jesteśmy same.

Nie wpadłam na to sama. Ale było to dla mnie jak odkrycie Ameryki. W jednym z najciemniejszych punktów mojego życia trafiłam na Brené Brown. Kobietę, która zaczęła mówić o wrażliwości i wstydzie jak o czymś normalnym, oczywistym. Jak wstyd może być oczywisty? - pomyślałam. To nie tylko ja go czuje każdego dnia? A tak właśnie było. Wstyd mi było za siebie na każdym kroku. Wstydziłam się mojej przeszłości, moich złych decyzji, moich wyborów. Wstydziłam się tego jak wyglądam, co noszę. Wstydziłam się tego, jak często ulegałam własnym słabościom, mimo iż obiecywałam sobie, że tym razem, tym razem naprawdę będę lepsza. Problem w tym, że takie myślenie do niczego nie prowadzi. Nawet jeśli się staramy i faktycznie dajemy z siebie wszystko, nie jesteśmy z siebie zadowolone. Dlaczego? 

Z dwóch powodów. 
Pierwszy. Zawsze się znajdzie ktoś niezadowolony. Ktoś kto krzywo na nas spojrzy, kto pokaże palcem, obgada za plecami. Zawsze się taki ktoś znajdzie. A my nie umiemy tego zignorować.

Drugi. Nie potrafimy być dla siebie wyrozumiałe. Wpojone nam od małego wartości (wątpliwe wartości) uniemożliwiają nam zaakceptowanie faktu, że jesteśmy niedoskonałe i jednocześnie dokładnie takie, jakie mamy by.
Jesteśmy wystarczające w każdej roli, jaką pełnimy- matki, córki, żony, itd. Jesteśmy. Ale nie dochodzi to do nas. Potrafimy być i często jesteśmy swoim największym wrogiem. Swoim największym krytykiem.

Pamiętam dokładnie jak doskwierała mi samotność. Jako nastolatka dużo czasu spędzałam sama. I utwierdzałam się w przekonaniu, że dlatego jestem sama, gdyż nie jestem dość wartościowym człowiekiem, by spędzać ze mną czas. Było mi wstyd za siebie, wstyd za to, że nikt nie chce ze mną być. Wstyd za to, że byłam sama, że łaknęłam miłości. To uczucie mnie przerosło. I byłam pewna, że nikt tak się nie czuje. Każdy kogoś ma. Ma z kim pogadać. Z kim iść na spacer. Każdy ma kogo pocałować czy przytulić.
Ale czy miałam rację? Nie. Żyłam w błędnym kole krzywdzących przekonań, które zaprowadziły mnie w bardzo złe miejsce.

Wiem dziś na pewno, że to co wtedy czułam, to wszechogarniające uczucie samotności zna wiele kobiet. Czasem dotyka ludzi, którzy wcale nie są tak naprawdę sami. Przeciwieństwem samotności nie jest towarzystwo. Nie wystarczy drugi człowiek. Przeciwieństwem samotności jest więź z drugą istotą. Prawdziwa więź.
Aby taką utworzyć, musimy się otworzyć, pokazać siebie całą z wszystkim tym, czego się wstydzimy pokazać. Musimy wystawić się na potencjalny ból. I tu pojawia się problem. Bo często unikamy tego za wszelką cenę. Udajemy kogoś, kim nie jesteśmy byle tylko nikt nas nie skrzywdził, byle tylko pokazać jakie jesteśmy "ciekawe" i "interesujące". Udając nie nawiążemy żadnych więzi. Tylko ryzykując wszystko możemy wszystko zdobyć.

Jaka ja byłam głupia! - Myślałam o sobie tysiące razy.  
Czemu tylko mnie się to przytrafia!? 
Przecież wszystkim jest łatwiej, tylko mi jest tak ciężko, tak trudno, bo jest ze mną coś nie tak! Boże, ale ja jestem brzydka/gruba! On na pewno mnie nie kocha! Nikt mnie takiej nie pokocha.
Znowu to zrobiłam. Jestem porażką, bo nigdy nie i się nie udaje.
Jestem żałosną podróbką kobiety.

A ty pomyślałaś o sobie tak choć raz?

Kolejnym takim momentem, w którym czułam się osamotniona w moich uczuciach było macierzyństwo. Zwłaszcza jego początki. Nie tak to sobie wyobrażałam. Nie miałam depresji poporodowej ale definitywnie byłam w ciemnym miejscu. Czułam na sobie wzrok wszystkich, jak obserwują mój każdy krok, każdy ruch. A gdy byłam sama, tylko z Nadią, chwile radości mieszały się z przejmującym smutkiem. Czy tylko moje matkowanie nie wygląda jak z filmu? Czy tylko ja nie potrafię być mamą jak z obrazka? Czy tylko ja wyję jak wilczyca do księżyca, nie mając kompletnie pojęcia co robić?
Nadia potrafiła tak głośno płakać, że czułam to w samym sercu. Gdy czegoś chciała, domagała się tego całą sobą. I trochę we mnie taki bunt narastał. Buntowałam się w sobie, że przecież to nie ze mną coś jest nie tak ale z tym, jak świat jest zbudowany. Ale potem znów wracałam do starego znajomego,  który zwał się obwinianie samej siebie. I we własnych oczach byłam najgorszą matką. 

Powiem ci szczerze, że przez wiele, wiele lat mojego życia czułam się naprawdę złym człowiekiem. Bo potrafię przejść obok reklamy jakiejś zbiorki o naprawdę dramatycznym sloganie jak Walczę o życie swojego jedynego dziecka bez żadnej reakcji, myśląc o własnych problemach ( nie ma znaczenie ile pomagam, jeśli komuś mogę odmówić-przynajmniej to sobie wmawiałam). Bo nie byłam tak bystra czy inteligentna jak "powinnam być". Bo nie byłam we własnym mniemaniu dość ładna czy kobieca. Bo gdy nikt nie patrzył, robiłam rzeczy, których wstydziłam się całą sobą. I wierzyłam, że nikt nigdy się tak nie czuł, że to tylko ja. Tylko ze mną jest coś nie tak.
To, co czułam, przejmowało nade mną kontrolę i zajmowało całą przestrzeń myślową. Jak ból zęba, uniemożliwiało myślenie o czymkolwiek innym.

Jak przejść od czegoś takiego do 100% wiary, że nic co ludzkie nie jest mi obce i wiem, że i tobie nie jest? Wcale nie łatwo. Słuchając książek Brené Brown w kółko i w kółko uświadomiłam sobie, że przecież niby mówi o sobie ale tak jakby mówiła o mnie. Jak ktoś zaczynał zdanie na mój temat, ja je w myślach zawsze kończyłam ostrą krytyką, bluzgami. Bo przecież byłam jakąś tam podróbką, chińszczyzną na markowym rynku. Nie wierzyłam gdy mówiła o swoich doświadczeniach, w moim odczuciu kobieta sukcesu, a opisywała tak naprawdę moje życiowe rozterki. Więc to nie tylko ja!

Przeczytałam wiele książek, wysłuchałam naprawdę wiele wywiadów. I zaczęłam naprawdę słuchać. Inne kobiety opowiadały o wstręcie do własnego ciała. 
O własnych kompleksach i o tym, jak wpływały one na ich codzienne życie. 
Słuchałam jak opowiadały dlaczego były z kimś tyle lat, pomimo, że facet traktował je jak zero, jak zabawkę na chwilę. 
Słuchałam jak opowiadały o swoim strachu, że ktoś wytknie je palcem i powie: "Co? Ty chcesz to osiągnąć? Tego doświadczyć? Ty?! Jakim cudem? Kim ty niby myślisz, że jesteś!?

No właśnie. Więc kim ty niby myślisz, że jesteś?

Przykro mi jak sobie przypomnę, co myślałam o sobie jeszcze parę lat temu. Przykro mi, że byłam taka wobec siebie niewyrozumiała.

Cytując Rupi Kaur "jestem zmęczona byciem zawiedzioną domem, który trzyma mnie przy życiu, jestem wykończona gdyż niecierpienie samej siebie zabiera zbyt dużo energii"

Kochanie samej siebie jest dużo łatwiejsze ale kurewsko ciężko się przestawić.
Świadomość, że nie jesteś sama, że ktoś czuje się tak, jak ty, że ktoś przetrwał to, co ty, poradził z tym sobie, zaakceptował to, jest jak rosół dla duszy.

Każde serce ukrywa coś, czego się wstydzi. Każda dusza skrywa tajemnice, które wolelibyśmy zachować dla siebie. Każdy z nas ma wątpliwości, czy tacy, jacy jesteśmy, jesteśmy wystarczający. Wystarczający, by nas kochać, by szanować. Wystarczający, by być szczęśliwym i zasłużyć na dobro w naszym życiu. Każdy ma te wątpliwości.

Wiem, że cierpisz. Ja też cierpię. I mój ból czasem jest nie do wytrzymania. A czasem mi wstyd, że się nim przejmuje kiedy ludzie mają dużo "poważniejsze" problemy. "Poważniejsze" w cudzysłowie, bo twoje problemy mają prawo być straszniejsze i okropniejsze niż jakiekolwiek inne. Masz do tego prawo. Bo są twoje. Masz prawo do tego, by czuć, że twoje rozterki się liczą, mają znaczenie. Nie porównuj ich. Masz prawo do swojego bólu.

Ale o jedno proszę. Nie udawaj, że nic nie czujesz. Nie udawaj przed sobą, że wszystko jest ok.
I nie myśl sobie, że to tylko ty. Nie jesteś sama. Nigdy. 
Razem z tobą stoję na arenie życia. Stoję, a nade mną widzowie, sędziowie. Ja próbuje walczyć. Z różnym skutkiem. Czasem upadam. Czasem się podnoszę. Czasem poleżę sobie chwilę, czasem parę lat. Ale jestem Wojowniczką i się nie poddam. 
I wiem, że nic co ludzkie nie jest mi obce. Nie wstydzę się już siebie. Jestem jaka jestem. Możesz mnie lubić i akceptować. Ale nie musisz. 
Sama, ale nie samotna.

Inspiruje cię to, co pisze!?




  

Komentarze