270 Alfabet kobiet - Beata


Wyżej, dalej, lepiej, więcej, bardziej. Moi rodzice zawsze chcieli czegoś więcej. Więcej od życia, więcej ode mnie. Bardzo mnie to przytłaczało. Ich ambicje wysysały szczęście z naszej codzienności. Nigdy nie spędzaliśmy czasu wolnego w domu, na rozmowie, na filmie czy na zabawie. To było przecież zbyt proste i przyziemne. Nieustannie chodziliśmy po kawiarniach, teatrach, kinach i proszonych podwieczorkach. Zamiast codzienności, miało być wielkie życie.

Kiedy miałam 16 lat, pierwszy raz pojechaliśmy na wymarzone wakacje za granicę. Hiszpańska plaża, gorące słońce i najpyszniejsze lody pod słońcem. Było mi tam jak w raju. Do czasu. Trzeciej nocy mama dostała pozdrowienia od swojej przyjaciółki, która wyjechała na Bora Bora. I wszystko legło w gruzach. Nagle hotel, który był naprawdę ładny i wygodny, stał się za mało luksusowy, jedzenie za zwyczajne a kraj za mało egzotyczny. 

Rok później rodzice tak się na mnie obrazili, że nie rozmawialiśmy ze sobą przez miesiąc. Na zakończenie roku szkolnego w moim ogólniaku, uczniowie i nauczyciele wystawili sztukę, która okazała się wielkim sukcesem. Klaskałam z całej siły moim kolegom i koleżankom, szczęśliwa i dumna z ich sukcesu, ale moi rodzice nie cieszyli się wcale. Ledwo wyszliśmy poza mury szkoły, naskoczyli na mnie.

  • Czemu nie brałaś udziału w tym wydarzeniu? - zapytał mój tata, stając przede mną.
  • Tato, teatr mnie nie interesuje. To nie moja bajka - odpowiedziałam, całkowicie wytrącona.
  • Nie twoja bajka? A gdzie twoje ambicje?! W szkole dzieje się coś godnego uwagi, a ty olewasz? - krzyczał.
  • To nie tak, tato, nie olewam, po prostu nie nadaję się do grania czy reżyserowania. Zaangażowali się ludzie, którzy to czuli i wyszło dzięki temu świetnie - broniłam się, walcząc ze łzami pod powiekami.
  • Może ty się zwyczajnie do niczego nie nadajesz, co? - ryknęła mama i ruszyła pośpiesznie do auta.

Bolała mnie ich relacja. Bolały ich słowa. Ale wszystko co ja robiłam było zawsze zbyt mało ambitne. Mój pierwszy chłopak zostawił mnie po miesiącu, jak usłyszał mojego ojca rozprawiającego o tym, jak mogę spotykać się z synem babki z naszego rzeźnika. Nie bronili mnie w szkole, ale wręcz zaznaczali, że jestem zbyt leniwa i trzeba mnie wyjątkowo motywować do jakiejkolwiek pracy. Najgorsze były jednak porównania do mojej siostry. Młodsza ode mnie o trzy lata, była zdecydowanie lepszą córką dla naszych rodziców. Zamiast zawodzić ich na każdym kroku, była ich dumą i oczkiem w głowie. Śliczna, smukła, ambitna. Godziła szkołę z szkołą muzyczną, pięknie śpiewała i angażowała się we wszystkie szkolne projekty. Nie to co ja. Nie to co ja...

Gdy podchodziłam do matury, nie miałam na siebie pomysłu. Nie chciałam studiować byle czego. Zamiast tego chciałam podróżować, poznawać świat. Rodzice mnie wyśmiali i stwierdzi, że mogę robić co chcę - ale na własny rachunek. Nie miałam więc wyjścia, podjęłam studia ekonomiczne i męczyłam się okropnie. Patrzałam na moich znajomych, na ich pasje, na ich zainteresowania i marzenia. Chcieli tego, co moi rodzice. Jeździć ciągle dalej, zarabiać więcej, robić wszystko lepiej. Jeździli weekendami na quadach po okolicznych lasach, ścigali po pustych ulicach, imprezowali bez umiaru i wiecznie przeglądali się w lustrze. 

Nieustanne porównywanie się, wymienianie na lepszy model dosłownie wszystkiego, co się dało. A ja nie chciałam nic z tego. Nie chciałam też się porównywać, ale nie mogłam nic na to poradzić - czułam się gorsza, czułam się byle jaka. Zwykła dziewczyna bez kasy, bez ambicji i bez jakiegokolwiek talentu. Moje relacje były nijakie, nie czułam że mam prawdziwych przyjaciół. Pustka w moim sercu powiększała się z roku na rok. Nie chciałam jej wypełniać rzeczami, nie chciałam wypełniać ludźmi, przed którymi muszę udawać. Na kogokolwiek patrzałam, widziałam wstyd i zazdrość. Siedziałam koło Jolki, całkiem miłej i naprawdę ślicznej dziewczyny. Wydawało się, że dziewczyna ma wszystko. Ale za każdym razem kiedy całowała swojego chłopaka, marzyła o jakimś nadętym dupku, którego najnowszy przebój podbijał YouTuba. Moja współlokatorka ostatni weekend spędziła ze mną na zakuwaniu do egzaminu. W poniedziałek po wykładach słyszałam jak opowiadała znajomym o "imprezie na której była". Na około mnie ludzie kłamali i zmyślali, byleby tylko nie pokazać kim naprawdę są. Bali się, że okażą się niewystarczająco dobrzy. Jak ja. Przez zbyt wiele lat.

Po studiach, które ledwo skończyłam, zerwałam kontakt z rodzicami i wyjechałam do Gdańska. Oszczędzałam przez całe studia, pracowałam w weekendy w McDonaldzie, o czym oczywiście nie wspomniałam rodzicom. Nie wydawałam nigdy pieniędzy na głupoty. I teraz miałam szansę zacząć na nowo. Dostałam się na staż do niewielkiego biura rachunkowego. Wynajęłam malutką kawalerkę. I wreszcie cieszyłam się wolnością. Robiłam zwykłe rzeczy, nosiłam zwykłe ubrania i mieszkałam w prostym miejscu. Nie myślałam o ambicjach, o szukaniu dalej, bo tu było mi dobrze. 

Siadywałam na brzegu morza i cieszyłam się słońcem, które grzało mnie w policzek. Dźwięk morza koiły moje nerwy a gdakanie mew przyprawiało mnie o uśmiech. Na śniadanie jadłam zwykłe płatki śniadaniowe a na obiad ogórkową. Smak sernika czułam na ustach jeszcze długo po jego zjedzeniu. Wszystko odkrywałam na nowo bez poczucia, że ktoś na mnie patrzy i mnie ocenia.

Adoptowałam kotka ze schroniska, choć długo musiałam namawiać mojego najemce by się zgodził. Hedwiga zasypiała mi na kolanach a ja chwytałam za kolejną książkę. I byłam szczęśliwa. Chyba pierwszy raz w moim życiu.

Kiedy rano patrzałam w lustro, nie widziałam już niespełnionych oczekiwań moich rodziców. Nie odbierałam od nich telefonów, nie słuchałam już żadnych zarzutów i czułam jak odżywam na nowo. Ich wmuszane we mnie ambicje i oczekiwania były moją trucizną. Trucizną, którą przestawałam czuć. Teraz widziałam młodą kobietę, która może nie ma jakiś wyszukanych ambicji poza jedym - cieszyć się każdym dniem,

  Zaczęłam pisać pamiętnik, który zarzucałam nieustającymi pytaniami. Czy mogę być szczęśliwa bez luksusów, bez lepszej pracy, większych zarobków, bez zagranicznych podróży, wyszukanych rozrywek i pięknych znajomych? Czy napewno mogę? Czy mogę nie czuć się winna, że zawiodłam własnych rodziców? Czy napewno mogłam?

Coraz bardziej dochodziłam do wniosku, że mam prawo żyć własnym życiem. Przecież ja jestem autorką tej opowieści, opowieści, która jest moim życiem. Nie muszę pędzić naprzód, mogę stać i podziwiać to, co jest. Jedyne co mi doskwierało to brak kogoś bliskiego w moim życiu. Ale nauczyłam się by być cierpliwa. Odzyskałam własne życie po 27 latach. Przyjdzie czas i na resztę. Po przeczytaniu tysięcy opowieści o życiu, o miłości, mogłam mieć wybujałe marzenia i wizje tego, jak chcę, by mnie kochano. Ale ja wiedziałam czego chcę. Nie potrzebowałam obrońcy. Nie chciałam adoratora. Nie marzyłam też o kimś, kto się o mnie zatroszczy. Czułam się wystarczająco silna, by zadbać samą o siebie. Pragnęłam partnera i czyjejś bliskości.

Skończyłam staż, dostałam podwyżkę, może nie jakąś znacząco wielką, jednak zupełnie wystarczającą. Zaprzyjaźniłam się z dziewczyną z biura, którą przyjęto na staż parę miesięcy przede mną. Ola była żywiołowa, niezmordowana i niesamowicie pozytywna. Miała okrągłą buzię z której nie schodził uśmiech, choć jak się później dowiedziałam, życie i jej nie oszczdzało. Urodziła się w Gdańsku i znała każdy zakamarek tego miasta. Przeszlyśmy je wszerz i wzdłuż z kubkiem termicznym pełnym czarnej herbaty. Z wolna, puste ściany mojego mieszkania zapełniły się różnobarwnymi ramkami pełnymi szczęśliwych chwil mojego życia. Śpiąca na stole Hedwiga, ja i Ola w przeróżnych miejscach miasta, moja ulubiona plaża niedaleko portu. Półki zapełniałam używanymi książkiami, które skradły moje serce. W kuchni lezały książki kucharskie, z których uczyłam się gotować coś innego niż makaron z przecierem pomidorowym. I choć może byłam sama, nie czułam się wcale samotna. Lubiłam własne towarzystwo, gdyż polubilam samą siebie.

Zdażały się dni, kiedy śniłam o rodzicach. Kiedy słyszałam ich bolesne słowa, jak czułam ich piętno. Rozdzierały mi serce i zatapiały myśli w niekończącej się rozpaczy i poczuciu bycia niewystarczająco dobrą. Czasami nawet za nimi tęskniłam. Za tak rzadkim uśmiechem mojej mamy. Za jej ciepłym spojrzeniem. Za śpiewem mojej młodszej siostry. Za widokiem taty śpiącego przed telewizorem z gatetą na rękach. Te chwilę były tak ulotne. Może dlatego ceniłam je najbardziej. Ich zdjęcia powiesiłam różnież. Ale nie te pozowane, w sztywnych pozach i nowych ciuchach. Wybrałam te nieudane, poruszone, na których byliśmy wszyscy sobą w tej "nudnej" rzeczywistości. Pamietałam o nich, ale nie dałam im szansy popsuć tego, co tu zbudowałam.

Wierzyłam, że przyjdzie dzień, że i ja założę rodzinę i postaram się być dla mojego dziecka tym, czym moi rodzice nigdy nie byli dla mnie. Ale byłam cierpliwa. Cieszyłam sie tym co jest, ze spokojem i pokorą przyjmując to, co będzie.


"Ludzie są wiecznie niezadowoleni. Zawsze myślą, że istnieje lepsza alternatywa do ich rzeczywistości." R.E. Goodrich

"Nieważne ile masz. Zawsze chcesz więcej." A. Poehler


Czy potrafię cieszyć się tym, co mam? Czy potrafię nie zazdrościć lub choć nie życzyć sobie czegoś lepszego od życia, zwłaszcza patrząc na błyszczące gwiazdy i ich "piękne" życia?  Czy potrafimy ciesyć się popołudniem nad planszówką i kawałkiem domowego jabłecznika, kiedy inni chodzą po czerwonych dywanach, rozprawiają o  polityce i innych ważny sprawach lub stroją swoje zgrabne ciała w eleganckie i drogie rzeczy? Czy nie kłuje nas w boku kiedy po raz ktoryś jedziemy nad jezioro na urlop kiedy inni pływają po morzach i latają na drugi koniec świata? Czy naprawdę potrafimy? Ja kiedyś wcale nie potrafiłam. Moje życie było nudne, puste, nieciekawe. Nic nie było w nim dobre. Nic warte uwagi. Inni żyli lepszym życiem. Głęboko w to wierzyłam i szczerze zazdrościłam innym pięknego życia. 

Nauczenie się tego, że to co mam jest najpiękniejsze zajęło mi całe wieki i tylko dzięki wytrwałości i determinacji, by znaleźć własne szczęście, dałam radę.  I to nie jest tak, że już wszystko mi pasuje, że nigdy o niczym nie marzę. Ale mam świadomość tego, że to co jest, jest jedyną pewną rzeczą w moim życiu. Ta chwila, ten moment. Jeśli mnie nie raduje to, co jest teraz, nigdy nie będę szczęśliwa. Bo szczęście nie lubi warunków. Jest strasznie kapryśne. Cierpię tyle, ile wcześnie. Boli mnie życie nie raz, nie raz się potykam, popełniam błędy, robię głupoty. Ale wiem, że muszę docenić to, co jest. Inni wcale nie mają ani lepiej ani gorzej. Nasze życia tak naprawdę wiele się od siebie nie różnią, różni się tylko nasze postrzeganie. 

Może sprawiać mi przyjemność sobotnie popołudnie spędzone w domu, przy parzonej kawie, bez spienionej pianki z domowym makowcem i grubym kocem. Może mi sprawiać przyjemność patrzenie na siebie w lustro, nawet jeśli nie mam makijarzu, ładnych ciuchow i fryzury od fryzjera. Może. Mogę być dumna z pracy na kasie, w magazynie, na stajci bezynowej czy zajmowania się domem. Mogę być dumna z moich pasji, miłości do literatury czy nawet z zamiłowania do spacerów i pedantyczoności. Mam prawo cieszyć się, tym, co sprawia mi przyjemność. Mam prawo robić to, co robię. Mam prawo żyć bez wstydu i patrzenia na innych. Bo jestem autorką własnego życia, jego główną bohaterką, scenarzystą i producentem. I wiesz co? Ty też jesteś...


Lubisz to, co piszę? Podaj daje!

Moje książki znajdziesz tutaj! Idealne na prezent Gwiazdkowy dla każdej kobiety!

Komentarze