223 UCZENNICA Lekcja 20


Czy moje życie już zawsze będzie taką cholerną jazdą rollercoasterem? Każdy wjazd na górę jest trudny i powolny, a potem zjazd jest szybki i przerażający. I kurewsko bolesny. Czy to ze mną jest coś nie tak, czy to świat się na mnie uwziął?!

Takie pytania wypełniały mi całą przestrzeń myślową. Wszystko mnie bolało, a najbardziej serce. Znowu stanęłam pod ścianą, znowu upadłam i nie wiedziałam jak się podnieść. Więc uciekłam z powrotem do Sopotu, by wylizać rany, zapomnieć i nie oszaleć. Ale jak mogłam znów pozwolić się tak skrzywdzić? Jak mogłam być tak głupia? 

Wszystko zaczęło się tego dnia, nad Wisłą. Bastian uśmiechał się łobuzersko i pachniał trawą cytrynową. Piliśmy wino prosto z butelki, rozmawialiśmy, śpiewaliśmy razem. I coś w jego wyrazie twarzy sprawiło, że chciałam na niego patrzeć i patrzeć, aż serce zaczęło mi bić szybciej. Od tak dawna nie spędziłam tak zwyczajnie niezwyczajnego czasu z drugą osobą. Wydawało się, że mieliśmy ze sobą tak wiele wspólnego. Potrafiliśmy otwarcie rozmawiać o swoich demonach. Bastian nie bał się mówić o swoich uczuciach, o porażkach i obawach. Był zupełnie niezwykły. Jednak choć wiedział co mu dolega, znał swoją truciznę, nie potrafił się od niej uwolnić, nie znał antidotum. Nie miał nic. Ani przyszłości, ani pieniędzy ani nic wartościowego w swoim posiadaniu. Miał tylko przyjaciół, których wiecznie wykorzystywał, kiedy nie miał gdzie mieszkać czy za co żyć. I nieciekawie się z tym czuł. Nie chciał na nikim żerować, ale też nie potrafił utrzymać stałej pracy, nie potrafił rozsądnie obchodzić się z pieniędzmi. Za to miał wielkie serce, był niesamowicie inteligentny i zdolny na wielu płaszczyznach. I czułam, że się w nim zakochuje. Odłożyłam powrót do Sopotu o kolejny tydzień. Spotykaliśmy się codziennie. Zeszliśmy prawie całą Warszawę, jakbyśmy znali się od zawsze. Patrzyłam w jego nieziemskie oczy i rozpływałam się kawałek po kawałeczku. Marzyłam o tym, by mnie pocałował, by mnie dotknął. Chciałam poczuć smak jego skóry, dotyk jego włosów pod moimi palcami. Ale bałam się. Bałam się, że jestem tylko jego kumpelą, że wcale nie widzi we mnie kobiety, bo przecież jak? Cały czas o siebie dbałam, ale daleko mi było do atrakcyjnej. Już nie chodziło o to, że ja czuje się dla siebie brzydka czy odrażająca. Wiedziałam po prostu, że tacy faceci jak Bastian mogą mieć każdą dziewczynę, więc czemu miałby się zadowolić kimś takim jak ja?

Na dzień przed moim odjazdem do Sopotu, zabrał mnie na koncert do niesamowitego miejsca, gdzie grali prawdziwy jazz. To była czysta magia. Połączenie cudownych dźwięków, jego spojrzenia i migających świateł. Bawiłam się jak nigdy przedtem. Tańczyłam wtulona w jego ramiona i pomyślałam, co mi szkodzi? Zaryzykuje, inaczej będę tego żałować do końca życia. Pocałowałam go jako pierwsza. Serce waliło mi jak szalone, a kiedy poczułam, że oddaje pocałunek, przylgnęłam do niego całą sobą, bojąc się, że ucieknie jeśli zwolnię uścisk. Ale on tego nie zrobił. Zamiast tego wróciliśmy do domu mojej ciotki taksówką, całując się cały czas. A ja nie mogłam w to wszystko uwierzyć, jakbym bujała w chmurach własnej wyobraźni, szczęśliwa jak dziecko. 

Bardzo bałam się przed nim rozebrać. W mieszkaniu było jasno, pachniało Darshanem, moim ulubionym kadzidłem i było tak cicho. Każdy mój dźwięk był wyraźny. A wydawałam ich sporo. Jego palce błądziły po moim ciele, aż stałam przed nim naga i całkowicie bezbronna. Trzęsłam się jak osika na wietrze ze strachu, z podniecenia, z niepewności. Nigdy nie czułam takiej namiętności w sobie, nawet z Mateuszem. I to było cudowne doznanie. Miał delikatną, jasną skórę. Był wysoki, chudy i wyglądał trochę jak anioł. Kiedy położył mnie na łóżku, czułam, że pragnie mnie tak samo, jak ja jego. Na chwilę odepchnęłam wątpliwości. Na chwilę przestałam myśleć o tym, co widzi i jak mu się to podoba. Dałam się pomieść namiętności i było mi z tym fantastycznie. Choć nie miałam orgazmu, bo zbyt byłam rozemocjonowana, było mi z nim tak dobrze.

Kiedy usnął przy moim boku, zastanawiałam się, czy może lepiej byłoby zostać tu, w Warszawie. Z Bastianem. Mogłabym mu pomóc stanąć na nogi, może zawalczyć o lepszą przyszłość. Moglibyśmy pomóc sobie nawzajem. Byłby to początek czegoś naprawdę wspaniałego.

Jednak ranek przyniósł tylko zawód i łzy. Kiedy otwarłam oczy, zobaczyłam jak Bastian krąży po pokoju zbierając swoje rzeczy. Kiedy zauważył, że nie śpię, odezwał się z miną zbitego psa.


- Leti, ja cię przepraszam.  Tak bardzo cię przepraszam. Wiedziałem, że od dawna ci się podobam i wykorzystałem to. Po za tym za dużo wypiłem i tak bardzo potrzebowałam wczoraj czyjegoś ciepła. Wiem, że to bardzo nie fair wobec ciebie. Przepraszam, ale muszę odebrać Martę z dworca. Proszę, nie miej mi za złe - powiedział na bezdechu Bastian a ja czułam jakbym zapadała się w materac.

-Martę? Dalej jesteście razem?

- Tak, to znaczy, wiem, że to wszystko kiepsko wygląda. Naprawdę mi głupio. 


Bastian wyszedł a ja czułam jak się rozpadam na kawałeczki. Dziękowałam Bogu za to, że nie potrafimy sobie nawzajem czytać w myślach. Jeszcze chwilę temu snułam plany na wspólną przyszłość. Jeszcze chwilę temu wierzyłam, że taki facet jak Bastian może widzieć we mnie materiał na dziewczynę. Miałam tysiące myśli w głowie, które kłóciły się ze sobą. Z jednej strony słyszałam słowa Szafrańskiej, słyszałam jak powtarza mi, że jestem wystarczająco dobra, wartościowa i piękna. Jak mówi, że zasługuje na miłość, taka jaka jestem. Jeżeli naprawdę bym w to wierzyła, to cieszyłabym się teraz, że Bastian pokazał mi jaki jest naprawdę a ja bym mu uwierzyła. Stwierdziłabym, że zasługuje na więcej. Ale jak wcale nie czułam ulgi, nie czułam, że zasługuje na więcej. Czy to znaczy, że Szafrańska się co do mnie pomyliła? Czy może to ja coś robię źle, coś nie tak interpretuje, idę nie w tym kierunku? Wczoraj miałam wizje i plany. Moja własna kawiarnia. Nowy związek. I czułam w sobie tę chęć, ten głód działania. A teraz? Chciało mi się wyć do księżyca i przespać resztę życia. 

Spakowałam szybko torby, w między czasie rezerwując sobie bilet na następny pociąg do Sopotu. Kiedyś moim lekarstwem byłyby lody, ciastka i Netflix. Ale nie chciałam się karać. Obiecałam sobie już więcej nie traktować siebie jak śmietnik. Moje złamane serce i stare nawyki krzyczały wręcz do mnie - Jeść! Wszędzie czułam zapach cukru, widziałam połyskującą polewę lukrową paczków na wystawie piekarni. Czułam fakturę ulubionych ciastek pod palcami. Wszędzie widziałam pokusy. Nie wiedziałam ile jeszcze mam w sobie tej silne woli. Nic mi się nie chciało. Brakowało mi energii i tego czegoś, co daje napęd do działania. 

Jak zawsze w tak trudnych momentach, wzięłam swój dziennik i poszłam na molo, by tam, wśród gwaru mew, szumu wiatru i turystów korzystających z ostatnich pewnie tak pięknych i ciepłych dni, usiąść i przelać swoje uczucia i myśli na papier. Miałam nadzieję, że to pomoże. Przy okazji przeglądałam moje ostatnie wpisy. Pisałam o magii wdzięczności, o dzieleniu się dobrem i o tym, że nie mogę nigdy zapomnieć o tym, że ja sama nadaję sobie znaczenie i wartość, a nie ludzie wokół mnie. 

Wylałam setki łez, zaniedbałam się trochę i oglądnęłam zdecydowanie za dużo odcinków Białych kołnierzyków. Potem wróciłam do jednej z moich ukochanych książek i zrobiłam tak, jak jej autor, Jacek Walkiewicz, radzi. Bo czasem, jak upadniesz trzeba sobie trochę poleżeć, popatrzeć na wszystko z innej perspektywy, zanim wreszcie wstaniesz. Tylko jedna myśl, jedna wizja, cały czas była żywa w mojej głowie - moja kawiarnia. Moje Cinema Café. Widziałam w wyobraźni wszystko wyraźnie. Plakaty filmowe w cienkich, złotych ramach. Widziałam moje ulubione cytaty wypisane na ściankach działowych. Widziałam gamę barw i kolorów. I zapachy wypełniające całą przestrzeń. Chciałam tego. Chciałam tego jak niczego innego w życiu. Odnalazłam coś, co naprawdę kochałabym robić. Uwielbiałam ten gwar kawiarni. I wiedziałam jak powinna działać i co oferować. Miałam jeszcze masę rzeczy do przemyślania i zaplanowania, przede wszystkim fundusze były problemem. Ale chwyciłam za kolejną książkę, w której każde zdanie krzyczało do mnie - Wszystko jest możliwe. Nie ma problemów nie do rozwiązania! Zawsze jest sposób. Zawsze jest metoda! Ja zawsze stawiałam sobie samej kłody pod nogami. Zawsze wszystko utrudniałam, a tu autorka, Marie Forleo, opowiadała, że na wszystko jest sposób. Czyżby? Chciałam w to wierzyć. Na początek wróciłam do swojej rutyny. Wczesna pobudka, medytacja, bieganie. Praca w kawiarni, testowanie przepisów w domu, czytanie, spotkania z przyjaciółmi z kawiarni, którzy stawali mi się coraz bliżsi. 

Najgorsze były wieczory. Kiedy kładłam się spać w mojej klitce, w pustym i zimny  łóżku. Moje myśli odpływały do Bastiana, do jego dłoni i jego spojrzenia. Dalej bolało. Ale juz nie mówiłam o złamanym sercu by nie nadawać słowom negatywnej mocy. Starałam się wybaczyć sobie ale i Bastianowi, starałam się nie chować urazy. Nawet czasem było mi go żal. Był słaby, miał masę swoich problemów i zamiast pomóc mi wzlecieć, pociągnąłby mnie do dołu. A ja chciałam latać, latać na skrzydłach własnych możliwości. Więc może dobrze się stało?

Codzienne rytuały dodawały mi siły, książki inspirowały a dobro, którym sama się dzieliłam, dawało więcej radości niż cokolwiek innego. Pewnego weekendu upiekłam ponad 200 moich popisowych rogalików drożdżowych z marmoladą i zawiozłam je do domu dziecka.  Patrzyłam na uradowane twarze i cieszyłam się razem z nimi. Też byłam sierotą, ale przez większość mojego życia miałam rodziców, którzy bardzo mnie kochali. I patrząc na te dzieciaki uświadomiłam sobie, jak wielki to był skarb. Skarb, którego zdecydowanie nie doceniałam. W drodze powrotnej, siedząc w starym, zdezelowanym autobusie, zastanawiałam się, dlaczego zawsze zwracamy uwagę na to, czego nie mamy, na to czego brak w naszym życiu, a to co jest bierzemy za pewniak i nie zwracamy na to uwagi? To samo dotyczy ludzi i tego co robią, a raczej czego nie robią. Częściej zwracamy uwagę na potknięcia, na chwilę roztargnienia a nie doceniamy masy rzeczy, które się wydarzają, masy pozytywnych gestów i słów. 

Dziś uczyłam się tej świadomości. Uczyłam się patrzeć w lustro i kochać to, co widzę. Uczyłam się doceniać i mówić dziękuje za wszystko to, co niby takie oczywiste, takie codzienne i zwyczajne. Z dnia na dzień uśmiechałam się coraz bardziej i czułam w sobie więcej siły. Kolejny raz przetrwałam, podniosłam się z klęczek, z otchłani rozpaczy. Coraz bardziej wierzyłam w siebie i w to, że dam sobie radę.


Komentarze