210 UCZENNICA Odcinek 17



Kolejny dzień, kolejny raz budzik rozbrzmiewał mi echem w uszach a ja byłam zła. To już?- myślałam. Tak wiele rzeczy chciałam zmieścić w ciągu jednej doby. Czułam, że za dużo na siebie wzięłam. Bałam się, tak bardzo się bałam, że i tym razem poddam się i wszystko to będzie na marne.

Ale nie dziś. Dziś wstałam, ubrałam się i wyszłam na świat. Było upalnie. Lato już się na dobre zaczęło. Bieganie brzegiem plaży było bardziej męczące ale bliskość morza dawała ukojenie. Czułam delikatny wietrzyk na twarzy i biegłam dalej.

Najgorzej zawsze było wyjść. Kiedy już byłam na powietrzu, kiedy moje mięśnie już się rozgrzały, czułam się świetnie. Mogłam tak biec godzinami. Ale nie mogłam się przeciążyć. Po 6-7 kilometrach wracałam do domu, jadłam swoją owsiankę i ruszałam do pracy z kawą w termosie. 

Nieumalowana, jednak w ślicznej, długiej sukience weszłam do pracy z uśmiechem na twarzy. Jak zawsze, przywitałam się z Anką i poszłam się przebrać. Już nie byłam tylko pracownikiem od wszystkiego i niczego. Coraz częściej pomagałam przy deserach, uczyłam się skomplikowanych przepisów, składników i tego jak funkcjonuje to miejsce. Pracowałam długo. Zaczął się sezon i mieliśmy  bezustannie komplet. Późnym popołudniem, czasem nawet wieczorem, wracałam do domu. Zawsze plażą, zawsze nieśpiesznie, myśląc, piszą w moim dzienniku, rozkoszując się dotykiem piasku pod stopami. Pisanie pomagało. Wyrzucałam z siebie swoją tęsknotę, swój strach, wstyd i wątpliwości. Kiedy nie pisałam, starałam się nie rozmyślać o wszystkim, zwłaszcza o przeszłości. Skupiałam się na tym co tu i teraz. 

W domu słuchałam kolejnych książek, kolejnych wykładów. Nie kupowałam żadnych papierowych, nie chciałam zbierać niczego. Nie wiedziałam jeszcze czy zostanę tu, czy przeniosę się gdzieś indziej. Mieszkanie było fatalne, nieatrakcyjne, ale wytrzymywałam to, bo miałam swoje cele. Jedyne co kupiłam to materac, na którym teraz spałam. Był spory, twardy i ogromnie wygodny. 

Miałam zazwyczaj dwa dni wolne w tygodniu, choć zdarzało mi się brać dodatkowe nadgodziny. Każdy grosz się liczył. Utrzymanie się w Sopocie, całkiem samej, nie było tanie, ale nie byłam rozrzutna. Mijałam sklepy szerokim łukiem. Unikałam kawiarni, po za tą oczywiście, w której pracowałam. Kawę robiłam sobie sama. Choć uwielbiałam moje waniliowe latte na sojowo-kokosowym mleku, szkoda mi było na nie 15 złotych.

Każdego wolnego dnia wchodziłam do mojej zdezelowanej kuchni i piekłam. Próbowałam tych samych przepisów w kółko i w kółko do znudzenia. Aż przygotowywanie ich było naturalne, jak oddychanie. Drożdżowe babeczki, ciasto drożdżowe z owoce, drożdżowe ślimaczki, drożdżówki z serem. Po jakimś czasie całe mieszkanie przesiąknięte było zapachem mąki, drożdży i cukru pudru. Kiedy drożdżowe miałam już opanowane, wzięłam się za babki, keksy i biszkopty.

Starłam się sama nie jeść słodkości, choć zawsze próbowałam choć trochę. Wszystko co upiekłam, rozdawałam bezdomnym,  zanosiłam do kościoła, lub dawałam sąsiadom.

Najgorzej było wieczorami. Kiedy leżałam już w łóżku, trudno było mi się wyciszyć, trudno było usnąć z tym wszystkim co mnie dopadało. Medytacje pomagały, i to bardzo. Ale  czułam, że pominęłam jakiś ważny krok i nie potrafiłam się uwolnić od ogromu emocji, jaki we mnie siedział. Czułam się tak bardzo samotna. Uwielbiałam swoje dnie, cieszyłam się, że mam jakiś cel, że chce coś osiągnąć i robię wszystko by to zrealizować. Jednak wieczorami dopadało mnie zwątpienie. Bez wystarczających funduszy, załogi, ludzi, którzy we mnie uwierzą, nie miałam szans na powodzenie. Walczyłam z tym parszywym poczuciem, że nie jestem dość dobra, że nie dam rady, że w życiu nie odniosę sukcesu.

Wszystko sprowadzało się do tego, czy jestem faktycznie dość dobra. Wiedziałam, że to co myślę, co sama sobie powtarzam, ma ogromne znaczenie. Moje myśli miały moc napędową. Jednak by były pozytywniejsze, musiałam nieustannie ćwiczyć, być świadoma tego co i kiedy myślę. Zwykłam spontanicznie myśleć masę rzeczy, które wcale nie były pozytywne. Ba, potrafiłam krytykować wszystko. Od kształtu mojej dłoni, po mój głos, całkowity brak umiejętności, okropne nawyki i bycie totalna fajtłapą. Słyszałam w dalszym ciągu słowa koleżanek z klasy, jeszcze z liceum, które mi to powtarzały. Byłam fajtłapą, brzydulą, głupkiem i tysiącem innych inwektywów. To wszystko tak wsiąknęło we mnie, że ciężko było to z siebie wykręcić. Ale starałam się, z całych sił starałam się. Wiedziałam, że to kłamstwa. Te wszystkie rzeczy, które sobie powtarzałam. Że jestem niezdarna, nieatrakcyjna, i że w życiu się nie nauczę tego czy tamtego. Czułam się jak w klatce tych błędnych, kłamliwych przekonań. Ale wyplenienie ich było tak cholernie trudne. Nic wokół nie pomagało mi zmienić tego myślenia. W gazetach wszyscy byli piękni, wysportowani i fit. W filmach tylko piękne, szczupłe dziewczyny zdobywały księciuniów z bajki. A w telewizji? Od wyglądu zależało czy miało się główną rolę czy drugorzędną, wręcz niewidoczną. Z tego wszystkiego można było wyciągnąć tylko jeden wniosek, że tylko piękni i zdolni odnoszą sukces. Najlepiej ci z silnymi "plecami". Ja osobiście nie miałam z tego nic.

Patrzałam codziennie w lustro i próbowałam pokochać kobietę, którą w nim widziałam. Starałam się myśleć o wszystkich tych pozytywnych aspektach mojej osoby. Do wszystkich byłam uprzejma, dzieliłam się, pomagałam, uczyłam się i wytrwale dążyłam do celu. Nie poddawałam się. Tak wiele by być dumnym z siebie. Ubrania zaczynały być najpierw mniej opięte, potem odpowiednie aż w końcu zrobiły się lekko luźne. Czułam postępy moich starań. Jednak patrzałam na przemiany w Internecie innych kobiet, które w tym samym czasie co ja, odnosiły znacznie wyraźniejsze, bardziej spektakularne efekty. Ja jednak nie. Wszystko szło mi zawsze tak wolno. Życie nieustannie ćwiczyło moją cierpliwość, a ja czasem tak bardzo się wściekałam z tego powodu, że robiło mi się głupio. Muszę pokochać te Letycje, którą widzę dziś w lustrze, bo ona na to zasługuje. Nie ważne, że jestem sama, samotna, w obcym mieście. Nieważne, że nie mam studiów. Zasługuje. Nie ważne, że moje BMI wykracza poza normę, że nie wyglądam świeżo i zgrabnie każdego dnia. Zasługuje na miłość, zwłaszcza własną, taka jaka jestem. Przecież, jeśli ja nie mogę siebie takiej pokochać, jak mogę tego oczekiwać od kogoś innego?

Ostatniego dnia wakacji miałam już wolne. Chciałam wrócić na parę dni do Warszawy, odwiedzić grób rodziców, zajrzeć do Saffron Consulting. Od dawna o tym myślałam. Zostawiłam ich z dnia na dzień. Wyłączyłam telefon, urwałam kontakt. Jakby to oni byli winni. Pociąg miałam późnym wieczorem. Byłam już spakowana. Mały plecak, parę rzeczy na zmianę. Chciałam przed wyjazdem zobaczyć jeszcze morze. Tłumy już zniknęły. Ludzie głównie spacerowali tam i z powrotem, napawając się ostatkami lata. Pary trzymające się za ręce, znajomi w małych grupkach. Dzieci było już niewiele. Jutro zaczynał się nowy rok szkolny. Z każdym krokiem czułam większą obawę. Bałam się wracać. Starałam się skupić na tym cudownym uczuciu, jakim jest przesypujący się przez palce piasek. Na cieple słońca na mojej twarzy i zapachu morza. Ale nie potrafiłam nie zauważyć tego dreszczyku, jaki czułam w sobie. Tak bardzo się bałam. Byłam dopiero w połowie drogi jeśli chodziło o wybaczenie samej sobie tego wszystkiego, co ciążyło mi jak słoń. Nie potrafiłam sobie tak wielu rzeczy wybaczyć. Ale miałam nadzieję, że przyjdzie dzień i odetchnę, zrzucę z siebie ten ciężar i zacznę oddychać bez bólu czy wyrzutów sumienia. 

Kiedy doszłam do mola, zobaczyłam grupkę chłopaków. Siedzieli na piasku i śpiewali Zanim pójdę HappySad. Przystanęłam, jak wielu innych, by ich posłuchać. Pięknie grali. I wtedy dostrzegłam jego twarz, tak charakterystyczną, przez bliznę, która szła od krawędzi oka aż do brody. Jego piwne oczy błyszczały w słońcu. W życiu nie spodziewałam się go tutaj zobaczyć. W uszach cały czas słyszałam jego ostatnie słowa, kiedy zwierzyłam się mu z tego, jak fatalnie się czuje i jak mi głupio, że nie potrafię się pozbierać. Czułam do siebie obrzydzenie. Nie doceniałam tego co mam, miałam problemy pierwszego świata, i nie dawałam rady. A on podniósł mnie na duchu.

-Pamiętaj, empatia, współczucie, ono nie ma limitu. Ludzie cierpią na całym świecie. Ty, ja, miliardach innych. Pewnie, że dzieją się tragedie, ale nie masz co porównywać swoich do innych. To twoje życie, i ciebie najbardziej będzie bolało za każdym razem kiedy dostaniesz w kość od życia. Nie ma co ci być głupio. Czasem każdy z nas musi się nad sobą trochę poużalać, to przecież ludzkie. Ale najważniejsze, to nie pozwolić by ból tobą rządził. 

Stałam tak i patrzałam na niego, całkowicie oszołomiona. Śpiewał, grał na gitarze i patrzał gdzieś przed siebie. Ale w pewnym momencie zauważył mnie.
Spojrzałam w dół, na siebie, na to jak wyglądam. To było silniejsze ode mnie. Ale kiedy zdałam sobie sprawę co robię, wyprostowałam się i słuchałam dalej. Kiedy piosenka się skończyła, wszyscy się rozeszli, a on podszedł do mnie, uśmiechnięty od ucha do ucha.

-Letycja! - mówi, stając przede mną, uśmiechając się bezustannie.
-Hej Bastian. Nie spodziewałam się ciebie tutaj.
-Ja również. Wakacje? Wieki cię nie widziałem.
-Mieszkam tu od jakiegoś czasu - powiedziałam spuszczając wzrok, jakbym wstydziła się ucieczki.
- Całkowicie cię rozumiem. I jak ci tu?
-Tak naprawdę całkiem nieźle. 
-No pewnie, że tak. Mogę postawić ci piwo? Nie mam dużo czasu, niedługo mam pociąg powrotny...
-Wracasz do Warszawy? -pytam, przerywając mu.
-Tak.

Nic nie mówię, tylko pokazuje mu bilet na ten sam pociąg.

-Żartujesz!? Wracasz?
-Nie, tylko na parę dni. Muszę naprawić parę rzeczy. Odwiedzić grób rodziców.
-Jasne. To co ? Piwo, coś na drogę i w drogę? - zaproponował.
-Będzie mi miło- odpowiedziałam, uśmiechając się. Byłam naprawdę szczęśliwa, że nie będę sama. Chciałam wsparcia, i świat mi je dał. Pozostawało się cieszyć tą chwilą wytchnienia i rozkoszować obecnością chłopaka, który nie przestawał się uśmiechać.









Komentarze