203 Alfabet kobiecości - Sabina
Ten odcinek napisałam w
pierwszej osobie, w przeciwieństwie do innych, ze względu na to, że pozwala to
wejść głębiej w strefę emocji i myśli Sabiny. Historia oczywiście zainspirowana
waszymi przeżyciami oraz książkami mojej mentorki, Brené Brown.
Kładąc się wczoraj spać,
byłam tak wykończona, że nie mogłam usnąć. Myśli latały mi po głowie. Wiedziałam,
że jest późno i że już dawno powinnam spać. Ale nie mogłam. Zbyt mocno byłam na
siebie wściekła. W pracy z niczym nie mogłam się wyrobić. Jestem młodszym
kierownikiem już od ponad roku a sama obsługa programu kasowego, sprawia mi
dalej masę kłopotów. Przy wycinaniu cenówek narobiłam sobie odcisków i złamałam
dwa paznokcie przyjmując towar. Na zebraniu u Zuzy, mojej najstarszej córki,
wyglądałam znów jak ostatnia pokraka i zamiast skupić się na słowach
wychowawczyni, podziwiałam inne matki - zadbane, eleganckie, nieskazitelnie
umalowane.
Kiedy przyjechałam
wreszcie do domu było dobrze po dziewiętnastej. Głodna jak wilk, zmęczona i
spocona jak po treningu, weszłam do domu i zamiast ciepłego powitania, usłyszałam
same prośby i zarzuty. Mateusz miał pretensje, że tak późno. Ma do skończenia
projekt a z dziewczynkami nie ma jak do tego zasiąść. Dziewczynki były głodne,
bo tata ich nie nakarmił i każda z nich zażyczyła sobie co innego na kolacje.
Do tego przywitała mnie zasyfiona kuchnia, nieopróżniona zmywarka i nieściągnięte
pranie.
Chciało mi się krzyczeć i
płakać jednocześnie. Ale zamiast tego wysłałam Mateusza do pracy a sama wzięła
dziewczynki do kuchni. Zrobiłyśmy wspólnie placki z jabłkami i zjadłyśmy ich
zdecydowanie za dużo. Potem kąpiel, piżamka, bajka na dobranoc i cisza. Kocham
moje córeczki, ale czasem marzę o tej ciszy, która nastaje kiedy wreszcie śpią.
Miałam ochotę na gorącą kąpiel,
ale wzięłam tylko szybki prysznic i zabrałam się za porządki. Kiedy skończyłam,
choć tempo miałam mistrzowskie, była już prawie dwunasta. Spojrzałam na swoje
połamane paznokcie z odpryskami, na kolejne pranie do wstawienia. Pomyślałam o
zbliżających się urodzinach dziewczynek. Zuzka kończyła 5 lat a Natalka 3. Obie
urodziły się w kwietniu i miałyśmy zrobić małe przyjęcie dla rodziny i przyjaciółek
z przedszkola. Obiecałam to im. Ale nie miałam kiedy cokolwiek zaplanować. Odkładałam
to na później. Tak samo jak powrót do mojej ukochanej jogi. Czułam jak wraca mój
uciążliwy ból w plecach. Czułam jak z miesiąca na miesiąc robię się coraz okrąglejsza
zamiast szczuplejsza, ale nie miałam siły ani czasu by wrócić do ćwiczeń, by
wreszcie zabrać się za siebie.
Zdecydowaliśmy się na kupno tego domu chyba zbyt
pochopnie. Teraz oboje pracowaliśmy jak szaleni, licząc każdy grosz by wykończyć
dom, spłacać w terminie kredyt i płacić wszystkie inne rachunki. Do tego
wiecznie trafiały się niespodziewane wydatki. W zeszłym miesiącu Natalka była
cały miesiąc chora. Lekarz zaczął podejrzewać astmę. Badania i leki kosztowały
majątek. Na koniec i tak okazało się, że to za wcześnie na taką diagnozę.
Problem zniknął, tak jak kasa na koncie. Ale przecież zdrowie Natalki było
najważniejsze.
Gdy dziś budzik zadzwonił o
05:30 byłam załamana i jeszcze bardziej wściekła. Wszyscy jeszcze spali. Ja czułam
się jakbym dopiero co usnęła. Ktoś chyba złośliwe przesunął mi wskazówki
zegara. Ale nie. Faktycznie było już rano. Wstałam więc, ubrałam szybko w
pierwsze rzeczy jakie wymacałam w szafie ( codziennie obiecywałam sobie, że będę
je szykować, ale coś mi to nie wychodziło) i poszłam do spożywczaka po bułki.
Było zimno jak cholerka. Przycisnęłam sweter do szyi i ruszyłam przed siebie.
Starsza Pani, która przecież powinna jeszcze spać, piętnaście minut robiła
zakupy wszytko każąc sobie kroić i pakować. Przebierając z nogi na nogę, stałam
tam irytując się nie wiadomo po co i na kogo. Kiedy wreszcie wróciłam z ciężkim
koszykiem do domu, okazało się, że nie było ani grama mleka. Ale nie miałam już
czasu po nie wracać. Zamiast płatków,
dziewczyny dostały na śniadanie kanapki a zamiast kakao będzie im musiała
wystarczyć zielona herbata, bo innej też nie było w domu. W pośpiechu umalowałam
tylko rzęsy i wybiegłam z domu. Mateusz miał wszystko podane na talerzu. Śniadanie,
rzeczy dla dziewczynek, worki do przedszkola. Wszystko czekało gotowe. Ale i
tak wiedziałam, że będzie miał jakieś zastrzeżenia. Nie miałam jednak czasu myśleć
o tym. Byłam już spóźniona do pracy.
Koło południa przeszła
wiadomość od Mateusza: „Dziewczynki poszły do szkoły bez śniadania bo nie było
mleka. Zrób proszę większy zapas. Nie lubię czarnej kawy."
Po kolejnym z rzędu
fatalnym dniu w pracy, kiedy nic nie szło tak jak sobie to zaplanowałam, po
kolejnej pracownicy, która w połowie zmiany zostawiła fartuszek i zwyczajnie
poszła do domu, i po trzech, tak, trzech klientach przyłapanych na kradzieży,
miałam ochotę płakać. Nie, nie płakać. Miałam ochotę wyć do księżyca.
Kolejne tygodnie były tak
podobne do siebie. Tylko moja frustracja i zmęczenie wydawało się potęgować. Przestałam się już uśmiechać. Prawie cały czas byłam spięta.
W dniu przyjęcia dziewczynek, przez sekundę byłam z siebie
nawet dumna. Sama upiekłam tort, rozwiesiłam dekoracje, a cały dom lśnił czystością.
Jednak czekoladowy tort nie przypadł do gustu przyjaciółkom Natalki. Nie wzięłam
też pod uwagę alergenów, na które niektórzy byli uczuleni. Dom z lśniącego
czystością stał się pobojowiskiem, a hałas był wszechobecny. Tak bardzo chciałam
się cieszyć i świętować z dziewczynkami, jak Mateusz. Dusza towarzystwa. A ze
mną "nawet się pogadać nie dało" jak niektórzy wspominali. Latałam jak perszing między pokojem dziewczynek, salonem i kuchnią.
Goście wyszli koło dwudziestej. Dziewczynki usnęły w sekundę, nawet nie musiałam im czytać bajki. Mateusz uznał
to za dobrą okazję do zbliżenia się do żony. Pomógł mi grubsza posprzątać. Nalał wina, zapalił nawet świece.
Ale ja ledwo stałam na nogach. Pokłóciliśmy się oczywiście. Nazwał mnie oziębłą
i nieczułą. Ale nie powiedział mi, że za mną tęskni. Powiedział, że on też ma
swoje potrzeby, które ja kompletnie ignoruje. Nie chciałam się kłócić, zawsze
robiłam wszystko, by uniknąć konfliktu. Ale tym razem nie mogłam po prostu
powiedzieć ok. Wyrzuciłam go z sypialni i poszłam spać.
Tak bardzo się starałam, żeby
wszystko posklejać. Starałam się, by przeżyć każdy dzień, by ponieść jak
najmniej porażek. Czułam na sobie ciężar. Ten przygniatający ciężar obowiązków.
Tych w pracy, w domu i tych swoich. Przecież miałam by zaradna, piękna i
wiecznie pozytywna. I tak bardzo chciałam dać z siebie wszystko i sprostać temu.
Ale ciągle coś się waliło. Nigdy nie byłam dość dobra, by sobie poradzić. Brakowało mi siły. I
wydawało mi się, że moja rodzina to widzi. Są mną zawiedzeni. Czułam to. Bo ja
byłam. Byłam sobą zawiedziona.
Kolejny koniec tygodnia.
Był piątek. Dojechałam do pracy i zaczęłam wszystko jak automat. Wykonywałam
kolejne kroki bezmyślnie. Modląc się by czas minął i bym mogła zacząć weekend.
To miał być pierwszy wolny, spokojny weekend. Miałam szansę spędzić trochę czasu
z dziewczynkami, z Mateuszem. Kiedy dostałam od Oli wiadomość, czytałam ją chyba
z cztery razy nim dotarła do mnie jej treść. Ola i ja chodziłyśmy razem do
liceum. Razem z nami Kaśka. Kaśka, której pogrzeb miał odbyć się w kolejny
wtorek. Była tylko o parę miesięcy ode mnie starsza. Ale już jej nie było. Nie
utrzymywałyśmy jakiś specjalnych kontaktów od liceum, ale kiedyś byłyśmy
naprawdę blisko. Ola i Kaśka poszły na studia, ja nie. Ale Ola mieszkała
niedaleko moich rodziców i czasami się widywałyśmy w przelocie. Teraz to już właściwie
blisko mojego ojca, bo mama zmarła dwa lata temu. Rak pochłonął ją w sześć miesięcy.
Jak długo walczyła Kaśka? Czy może to był wypadek?
Kiedy siedziałam na
przerwie przy kubku zimnej kawy i nadgryzionej kanapce, nie mogłam się pozbierać.
Choć siedziałam nieruchomo, czułam jak całe moje ciało wzdryga się. One już nie
żyły a ja wiecznie popędzałam czas. I po co? By szybciej do nich dołączyć? Miałam
cudowne córki, które nie widziały mnie uśmiechniętej od bardzo dawna. Miałam
kochającego męża, który oddalał się ode mnie. Sama dla siebie byłam wrogiem. Większość
czasu byłam w pracy albo o niej myślałam. Moje emocje zawsze nasycone były
niepokojem. O pracę, o rachunki, o moje córeczki. Czy tak chciałam przeżyć swoje
życie? Czekając na coś? A jeśli tak, to na co? Liczyłam upływ czasu, ale do
czego go tak odliczałam?
Przez kolejne dni myślałam
o wszystkim i o niczym. I zrobiłam coś, czego nie robiłam od wielu miesięcy -
wzięłam parę dni wolnego. Pojechałam na pogrzeb, który odbył się w strugach
deszczu. Patrzałam na zapłakaną rodzinę Kaśki. Jej męża i dwóch synów. Na jej
rodziców. I cały czas myślałam. O wszystkimi o niczym. Czy ona miała dobre życie? Czy często się uśmiechała? Jaki jest cel
tego mojego życia? Po co ja tu jestem i po co ja to wszystko robię?
Ciągle zadawałam sobie
tysiące pytań. Wieczorem, po pogrzebie usiadłam z Zuzką i Natalką w fotelu i
wyciągnęłam ich ulubioną Kaczkę Katastrofę. Czytając, śmiałyśmy się. To była
cudowna książka, która pokazywała jak cieszyć się z codziennych, prostych
rzeczy. Która pokazywała jak piękne jest nasze życie, kiedy mamy z kim je
dzielić. Wspólne troski i przeżycia. Kiedy patrzałam przez uchylone drzwi jak
zasypiają, czułam jak łzy płyną mi po policzku. Tak bardzo kochałam swoje córki.
Były niesamowite. Bystre, piękne, dobre. Ale czy same miały się za takie? Czy będą
się czuć jak ich mama?
Następnego dnia, kiedy
Mateusz pojechał do pracy a dziewczynki odwiozłam do przedszkola, sama zasiadłam
w fotelu bujanym z gorącą kawą i moim pamiętnikiem. Od lat nic w nim nie zapisałam.
Chciałam zastanowić się nad tym, co jest dla mnie ważne i czego jeszcze chce od życia.
Dziś czułam się jak wielozadaniowy robot kuchenny, któremu palą się styki.
Wiedziałam, że nie mogę tak dłużej żyć. Muszę coś zmienić.
Chciałam przestać tak przeżywać
to, co dzieje się w mojej pracy. Chciałam mieć więcej spokoju w sobie,
cierpliwości i dystansu do wszystkiego. Kiedy wygooglowałam to w internecie,
najczęstszą odpowiedzią była medytacja. Brzmiało to tak obco, tak głupio. Ale byłam zdeterminowałam i nie
miałam nic do stracenia.
Chciałam też zmian w domu.
Długo rozmawiałam z Mateuszem na temat tego, jak nie podoba mi się jego
nonszalanckie podejście do domowych obowiązków. Nie mogłam być za wszystko
odpowiedzialna. Zrobiliśmy więc listę i podzieliliśmy obowiązki między siebie.
Przecież i ja i on pracowaliśmy, więc nie miał argumentów przeciwko mnie.
Postanowiliśmy też raz na dwa tygodnie zrobić sobie wieczór randkowy. Mój tato
albo jego mama mieli się wtedy zająć dziewczynkami. Mateusz długo nie rozumiał problemu.
Długo musieliśmy tłumaczyć sobie nawzajem własny punkt widzenia. Ale nie byliśmy
ze sobą z przypadku. Kochał mnie i chciał, żebym była szczęśliwa. Więc
postanowiliśmy oboje pracować nad tym, by to był związek partnerski. Sama
zrozumiałam, że nie muszę robić wszystkiego sama. Nigdy nie miałam
wszystkiego robić sama. Ani żadna inna kobieta na świecie. Choć tak często nam się wydaje, że musimy wszystko.
Po dwóch miesiącach okazało
się, że dom nie musi lśnić czystością, by można w nim było wygodnie mieszkać.
Mateuszowi nie łatwo przychodził udział w codziennych obowiązkach, ale starał się.
Wiedziałam, że ja zrobiłabym to lepiej i szybciej. Ale musiałam odpuścić. Dla
siebie. Tu i tam zaoszczędziłam trochę czasu, który pozwolił mi wrócić
do jogi. Praktykowałam krótko, w zaciszu domu, ale w połączeniu z moim
niewprawnym medytowaniem, dawało kojące efekty.
Złożyłam wniosek o awans na kierownika regionalnego. Miałam świetne wyniki w pracy, załoga mnie lubiła. Moja organizacja jednak nie była tak fatalna. Przez tydzień myślałam o tym, jak ułożę sobie nowy plan pracy. Praca tylko do czwartku. Trzy dni dla siebie i dla rodziny. Miałam szanse wszystko sobie poukładać. I jakimś cudem dostałam te posadę.
Uczyłam się nowych rzeczy, ale przede wszystkim uczyłam się tez mówić nie. Nie robiłam wszystkiego już sama. Nauczyłam się odpuszczać.
Dziś kładąc się spać,
wiem, że nie zrobiłam wszystkiego perfekcyjnie. Wiedziałam, że pewnie o paru
rzeczach zapomniałam a kilka kolejnych zrobiłam dość przeciętnie. Ale to
starczyło. Dałam z siebie wszystko. Nie byłam robotem. I niezależnie od wykonanego planu, byłam wartościowa. Byłam dobrą matką i żoną.
Byłam dobrym człowiekiem i byłam, pierwszy raz w swoim życiu, dobra dla siebie.
Przestałam się nieustannie krytykować. Przestałam sobie wytykać błędy. Choć rano
budziłam się i wizualizowałam swój dzień, wieczorem nigdy nie mogłam powiedzieć,
że zrobiłam wszystko perfekcyjnie. Perfekcja nie istniała a ja przestałam jej szukać. Poczułam, że żyję i zamiast odliczać do czegoś czas, zaczęłam cieszyć się każdą chwilą. Zaczęłam żyć pełną piersią i poczułam, że faktycznie mogę być Mistrzynią własnego życia.
Komentarze
Prześlij komentarz