179 Alfabet kobiecości - Karolina


Alfabet kobiecości
Karolina

Historia prawdziwa

Poznaliśmy się w pracy. Ja na etacie, on dorabiał sobie w wakacje. To nauczyciel, więc mógł sobie na to pozwolić. Pracowaliśmy w hurtowni artykułów papierniczych. Zaimponował mi swoją wiedzą, elokwencją. Dużo czytał, zupełnie tak jak ja. Chodził do kina, teatru. 


Mój poprzedni facet, dusza człowiek, ale taki praca, dom, piwo, telewizor. Zaczęliśmy więc z Kajetanem wychodzić razem. Jednego dnia było kino, innego teatr czy wystawa. Tematów do rozmowy były tysiące. Był miły, szarmancki, taki dojrzały. Ja 23 lata, on 29. Nawet jego stanowczość była dla mnie wtedy czymś fajnym. Myślałam sobie - to mężczyzna, który wie czego chce.


I po roku wzięliśmy ślub. Chodziłam po chmurach i byłam w siódmym niebie. Moja rodzina raczej ostrożnie do Kajetana podchodziła, nie mogli go wyczuć. A ja zaślepiona, zauroczona, byłam pewna że kocham. A może kochałam? Wiele razy się nad tym zastanawiałam, co właściwie czułam do niego. Na pewno mi imponował.


Gdybyśmy po ślubie zamieszkali gdzieś sami, choćby w wynajętym mieszkaniu, moja historia skończyłaby się szybciutko. Ale ja mieszkałam w domu jednorodzinnym, z rodzicami, no i całą górę oddali nam. Dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Zamieszkaliśmy z nimi. I przez to nawet w momentach jak po mnie "jeździł", niby nie byłam sama i nie próbowałam uciekać.


Dużym błędem było to, że my się tylko wcześniej spotykaliśmy, nawet na wakacjach razem nie byliśmy. No takie czasy. Nie byliśmy ze sobą w takich zwykłych, codziennych sytuacjach. No i właściwie pierwszy wspólny poranek już się okazał zły. Bo pomidora ze skórki nie obrałam do śniadania... To był powód, żeby na mnie podnieść głos. 


Potem meblowanie kuchni i jego ciągłe powtarzanie : tak ma być i bez dyskusji. Nie wiem..., myślałam że to normalne. Facet wie lepiej. Tylko ton głosu bolał. Pozwalałam mu decydować, pozwalałam podejmować wszystkie ważne i mniej ważne decyzje, zapominając o sobie całkowicie.


Po roku urodziłam wymarzonego syna. Syn miał być grzeczny. Miał nie płakać i być jak z obrazka. Taki pokazowy, żeby się rodzinie pochwalić. Czasem się nim zajmował, ale tylko kiedy mały nie płakał. Nigdy nie był czułym ojcem, co strasznie mnie bolało. Ale czułam, że nie mam na to wpływu. Tak naprawdę czułam, że nie mam na nic wpływu.


Od momentu kiedy urodziłam, stałam się w oczach męża kurą domową. Nie byłam już kobietą. Żoną tak, bo wyprane, bo ugotowane, bo posprzątane. Wszystko musiało być jak należy. Ciałem tak. Kiedy chciał, to brał. Ale nie byłam kobietą do kochania. Zero czułości, zero troskliwości czy jakiegokolwiek dialogu. Zaczęłam więc samego sexu unikać. Siedziałam z dzieckiem w drugim pokoju do nocy. Czasem nawet budziłam małego, żeby tylko mieć powód do siedzenia z nim w pokoju. Wszystko byleby przeczekać, by mąż zasnął. 


Po roku wróciłam do pracy, dzieckiem zajęli się dziadkowie. No i tu zaczęły się kolejne schody. Ja mam średnie wykształcenie, Kajetan wyższe. Całe życie pracuję jako sprzedawca, z małymi epizodami kierowniczymi. I nagle się okazało, że moja praca, to nie praca. Dla niego to był totalny obciach przed znajomymi - żona sprzedawca. Zaczęły się docinki, że nie mam ambicji, że jestem nikim. Jedynie przez krótki czas, kiedy byłam kierownikiem, mąż był w miarę zadowolony. 


Cała moja wypłata wpływała na jego konto, bo przecież jaki jest sens zakładać drugie? Po co mi karta do bankomatu, skoro on ma. On będzie wypłacał kasę, unikniemy wtedy podwójnych obciążeń.

Tylko  to nie wyglądało wcale kolorowo. Musiałam się tłumaczyć dlaczego i na co wydałam to, co on wypłacił. Jakbym była nierozsądnym dzieciakiem, które nie rozumie niczego. W ten sposób nie miałam dostępu do moich własnych pieniędzy. W sumie to moja wypłata sprzedawcy była tak mała, jakbym wcale się do życia nie dokładała-to były jego słowa. Powtarzane tak często, że odbijały mi się w uszach echem.


Ja byłam już tak "zahukana", że robiłam wszystko byleby on nie miał pretensji, żeby nie podnosił na mnie głosu. Największy żal mam do siebie za to, że podobnie traktował dziecko, a ja nic z tym nie zrobiłam. Syn bardzo dobrze się uczył, tylko WF sprawiał mu problem. Parę razy Kajetan niby próbował pomóc synowi i ćwiczył razem z nim. Ale małe niepowodzenie i syn był wyzywany od ciap, oferm itp. I po prostu zaczął uciekać od ojca. Ze wszystkim przychodził do mnie. Tworzyła się taka sztama między nami. Wiem, teraz wiem, że tak nie wolno, że psychikę ma syn zniszczoną przeze mnie, bo pozwoliłam żeby ojciec tak go traktował. Będę to sobie wyrzucać do końca życia. 


Rodzina o niczym nie wiedziała. Nikt nie wiedział. Mąż nie miał prawie znajomych, kontakt z rodziną prawie zerowy. Moi znajomi mu nie odpowiadali więc szybko mi zabronił ich zapraszać. A jak jechaliśmy do mojego brata, to po prostu był przemiły, dusza towarzystwa. To jak mogłam się komuś poskarżyć? Kto by zrozumiał? I tak tkwiłam w tym 19 lat. Co się stało że pękłam ?


Syn kończył liceum i zdecydował, że nie pójdzie na studia, bo chciał zostać kierowcą zawodowym. No i wtedy mąż wybuchł. Zbluzgał go, nazwał nikim. Nazwał go śmieciem i zerem. Własnego syna. Krzyczał, że to po matce. 


Moi rodzice również byli bez wykształcenia. Tato po technikum, mama po zawodówce. A tylko wyższe wykształcenie według Kajetana się liczyło. Rodziców też zaczął szykanować. Zaczęły się potworne awantury. Ja początkowo starałam się to wszystko załagodzić, byłam takim rozjemcą między wszystkimi, wszystkich tłumaczyłam. Syn zaczął nocować u kolegów, żeby tylko nie wracać do domu. Dobrze, że zawsze wiedziałam gdzie jest, bo cały czas miałam z nim kontakt. 


Ja, będąc w pracy, bez przerwy myślałam o tym, co się dzieje w domu. Każdy telefon to był ogromny stres. Zaczęłam mieć problemy z jedzeniem, zdarzyło mi się zemdleć w pracy. Trafiłam do lekarza z silną nerwicą. Schudłam 15 kg. Wiecznie podkrążone oczy, wyglądałam jak ćpun. Po którymś z kolei telefonie od syna, z domu, usłyszałam, że mam lepiej nie wracać po pracy, bo ojciec znowu wszczął wojnę. Nie wytrzymałam psychicznie i weszłam pod samochód. 


Nic wielkiego mi się nie stało, ale w szpitalu psycholog od razu skierował mnie do psychiatry. Diagnoza - depresja. Silne leki, długie zwolnienie lekarskie, no i koszmar bycia w domu, do którego on wracał z pracy. Nie wytrzymałabym tego. Musiałam wybrać -ja albo on.


I wtedy zdecydowałam się powiedzieć o wszystkim bratu. Uwierzył mi i zaczął pomagać. Równocześnie moja szefowa, u której pracuję 15 lat, spotkała się ze mną, wysłuchała i również zaczęła wspierać. Brat założył mi konto na swoje nazwisko i moja wypłata zaczęła wpływać już na nie. Szefowa zorganizowała mi spotkanie z panią z niebieskiej linii, oraz z  panią prawnik. Długa rozmowa podczas której, panie właściwie na mnie krzyczały. Wreszcie odważyłam się powiedzieć- tak, koniec, więcej nie wytrzymam. Pozew o rozwód, wszystko pomogły mi przygotować. Mąż nic nie wiedział, dziwił się że moja wypłata nie wpływa, ale udawało mi się go oszukać, że firma ma problemy i wypłaty wstrzymali. To był rok, kiedy syn zdawał maturę, więc pozew złożyłam tak, żeby do czasu ostatniego egzaminu mąż nie dostał mojego pozwu. Spodziewałam się jego reakcji. I nie pomyliłam się.


Wpadł w furię jak go otrzymał. Na drugi dzień nagle był milutki. Przepraszał i prosił o szansę. Potem znów wyzwiska. I taka huśtawka na okrągło. Zresztą wcześniej też tak było, wyzywał, bluzgał a potem przynosił kwiaty. Nigdy nie wiedziałam co mnie czeka. Po miesiącu się wyprowadził. Zgodziłam się, żeby zabrał co chce, żeby tylko sobie poszedł. Po kolejnym miesiącu dostałam rozwód. Bez orzekania o winie, bo chciałam po prostu jak najszybciej to mieć za sobą. Wyszkolona przez panie, nagrywałam jego monologi do mnie, to jak na mnie krzyczy, jak obrzydliwie nazywa, jak ubliża synowi i całej mojej rodzinie. To tak na wszelki wypadek, jakby robił problemy przy rozwodzie. Na szczęście nie robił.

Przez rok się leczyłam, chodziłam na terapię. 


Mam ogromne poczucie winy, że pozwoliłam aby syn w takim czymś dorastał. Że wierzyłam, iż lepszy taki ojciec niż żaden. Przeze mnie syn miał epizod z piciem. Okrągły rok po tym wszystkim miotał się w życiu. Wyprowadziliśmy się oboje z domu, zmieniliśmy całkowicie otoczenie i dopiero teraz, po dwóch latach od mojego rozwodu, syn zaczyna być taki stabilny. Nie wybucha z byle powodu, zaczyna się czymś cieszyć. Nadal, w momencie jak mu coś nie wyjdzie, to się strasznie dołuje. Ma 21 lat a potrafi stać i płakać. Czasem, kiedy na okropnego doła, zastanawia się, po co on jest na tym świecie. Przecież, do niczego się nie nadaje. Ojciec zawsze mu mówił, że jak się coś robi, to trzeba to robić dobrze. A jemu nic nie wychodzi, w jego własnym odczuciu. Poczucie wartości na poziomie zerowym. A mi, matce, serce pęka jak to widzę. Robię co mogę, wspieram, tłumaczę. Wie, że zawsze może na mnie liczyć. Tego sobie nigdy nie wybaczę, że do tego doprowadziłam, że nie umiałam powiedzieć dość.


Dlatego chcę się podzielić moją historią. By pokazać kobietom, że muszą ratować swoje dzieci, bo taka rodzina to piętno na całe życie. Chciałabym dodać tym wszystkim kobietom, które przechodzą to co ja odwagi, i przekonać je by znalazły w sobie więcej siły i nie czekały tak długo.


A co ze mną teraz?  Krótko po rozwodzie zrobiłam parę głupstw. Tylko dlatego, że ktoś był dla mnie miły, powiedział dobre słowo, poszłabym za nim wszędzie. Tak bardzo mi brakowało czułości, ciepła drugiego człowieka. Dawałam się wykorzystać. Tutaj znów przydała się terapia i wiem, że szłam w złym kierunku. Dziś jest troszkę lepiej. Ale nadal nie potrafię uwierzyć, że ktoś chce być ze mną tak po prostu. Dla mnie. Takiej jaka jestem. Wydaje mi się, że muszę coś wiecznie robić dla partnera, ciągle więcej i lepiej, żeby nadal chciał ze mną być. 


Jestem teraz w związku od półtora roku. Nie jestem łatwą partnerką. Dwa razy już wracałam do psychologa. Choć parę spotkań. Jak partner mówi mi Kocham cię, ja słyszę Nie kocham cię. Wszystko jest białe albo czarne, nie widzę nic po środku. Ciągle bym chciała żeby mi pokazywał, jak bardzo mu się podobam, że jestem wartościowa, zabawna.  Że się dla niego liczę. Nie ta intonacja głosu, i natychmiast się zamykam, sztywnieję, łzy same lecą. Nie potrafię powiedzieć- nie mów do mnie takim tonem proszę (choć partner nie podnosi głosu, po prostu stanowczo coś powie, na zasadzie- no dalej, wsiadaj już), tylko zatnę się i nie potrafię odezwać. A potem pół nocy przepłakane.


Cały czas mam przy sobie leki przeciwlękowe, jeśli czymś się zdenerwuję czy wystraszę, przestaje mi działać żołądek, dlatego pilnuję żeby wziąć lek zanim sytuacja mnie przerośnie. A naprawdę są to pierdoły. Bo partnera mam kochanego, dobrego, czułego. Ale sama się potrafię tak nakręcić. Świadomie mogę powiedzieć, że gdyby nie syn, już dawno by mnie nie było. Jest ze mną tak, że dopóki mi ktoś nie powie, że jestem fajna, wartościowa, potrzebna, to czuję się nikim. Wiem, że powinnam wrócić na terapię lub nigdy jej nie przerywać. Chciałabym być normalna. Przeprowadziliśmy się z synem pod Poznań. Tam nie ma możliwości podjęcia terapii. Dojazdy do Poznania to czas i kasa, bo pociągiem jeżdżę. Wiem, że to wymówka. Powoli dojrzewam do tego, że bez terapii sobie nie poradzę. Zamęczę siebie i partnera. Zobaczymy co będzie.


Mistrzynie. Jak wiele z nas wie, co czuła Karolina? Jak wiele z nas ją rozumie?


Poczucie winy.

Brak wiary w siebie i swoją wartość.

Depresja.


W moim odczuciu, zbyt wiele na siebie bierzemy. Nie zbyt wiele od siebie oczekujemy i zbyt często robimy męczennicę. Wierzymy, że to dla wyższego dobra, dla dzieci.

Moja mama też to powtarzała, że została z ojcem dla nas, dla dzieci.

Nie wiem czy mi to na dobre wyszło czy nie, ale dla niej skoczyło się tragicznie.


Dzieci widzą więcej niż rodzice by chcieli. Widziałam, jak moja mama cierpi. Słyszałam jak płacze po nocach. Jak szuka pocieszenia w wódce. To naprawdę jest piętno na całe życie. Rozwód zawsze jest trudny. Ale trwanie w nieszczęśliwych relacjach nigdy nie ma wyższego dobra na uwadze. Dla nikogo.


Szczerze wierzę, że tylko kobiety, które akceptują siebie, które szanują siebie i uważają się za wartościowe mogę być w szczęśliwym związku i wychować szczęśliwe dzieci.


Jednak nie widzę sensu w obwinianiu się. Wierzę w magię wybaczenia. Zwłaszcza sobie samej. Innym też. Bo nienawiść niszczy nas samych najbardziej. Więc po co krzywdzić siebie podwójnie?


Myślę, że nigdy nie jest za późno, by odnaleźć w sobie równowagę, szczęście, by znaleźć w sobie wartość i poczuć się Mistrzynią własnego losu.

I szczerze życzę tego każdej z was. Bądźcie odważne, silne, i szanujcie siebie.


Pamiętajcie też, że jak mówi Maya Angelou - jak facet pokazuje ci kim jest, uwierz mu za pierwszym razem. Nie jesteśmy w stanie zmieniać mężczyzn, i nie powinnyśmy na to liczyć. Raczej zadać sobie pytanie, czy jak mój facet będzie taki jak jest dziś całe życie, to dalej z nim wytrzymam, dalej będę go kochać?






Komentarze

  1. To jest niesamowite, ale trafiasz z artykułami akurat na taki moment w moim życiu, w którym idealnie to pasuje... Aktualnie mam problem z moim partnerem i poważnie rozważam rozstanie... brakuje mi rozmowy z kimś mądrym i nieoceniajacym, chyba chciałabym by ktoś powiedział mi co robic, ale wiem że sama muszę podjąć decyzje... To jest bardzo trudne... całuski :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to jest trudne, ale ty jesteś silna, i jeśli wsłuchasz się w siebie, dasz rade i podejmiesz najlepsza decyzję! Wielkie serducho dla ciebie!

      Usuń
  2. Nigdy w życiu !!!
    Zniszczył mnie ojciec a teraz nikt nie chce wierzyć że jestem normalną.
    Moje dzieci wiedzą i widzą że mają fajna zAhukana matkę !!
    I ile ludzi nas zna tyle wie.
    Plakaty
    Stop przemocy.
    Gdzie ta pomoc ja się pytam ?
    Nikomu nic nie mów.

    Dzięki Gosia ten artykuł jest mocny
    Ja saaba jestem na to wygląda bo się boje ruszyć nikt chyba jednak nie potrafi uwierzyć że nie mam dokąd iść a nie stać mnie na żadne życie ani. Dziećmi ani bez nich.
    Co te biende dzieci są winne w tym państwie ???
    Mało że ja nie miałam sobie jak pomóc to teraz dzieci ??
    Koszmar .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wierze, że jeśli będziemy działać, nie będziemy milczeć, to sprawy się zmienią. Wierze, ze kobiety zaczną wierzyć w siebie i w to, że są wartościowe i zasługują na dobro. Tego ci życzę z całego serca!

      Usuń

Prześlij komentarz