158 Alfabet kobiecości - Gabriella



Gabi nigdy nie miała się za bohaterkę. Ba, nie uważała nawet,
że jest odważna. Bała się tak często i o tak wiele rzeczy, że czasem brakło jej tchu. Nigdy jednak nie pozwalała, by to strach dyktował jej warunki. Dlatego też, zaraz po maturze, wraz z szaloną przyjaciółką, która uparcie chciała zostać projektantką mody, pojechały do Paryża.

Bilet tylko w jedną stronę. Żadnych kontaktów, francuski na poziomie przedszkolaka w obcym kraju, bez żadnych zasobów finansowych. Szaleństwo. Ale Gabriella nie chciała życia, jakie miałaby w Polsce, gdyby została. Nie stać jej było na studia. Nie chciała wychodzić od razu za mąż, rodzić dzieci. Choć te kochała. Chciała najpierw czegoś doświadczyć. Chciała znaleźć swoje ja.

Pierwsze tygodnie spędziły w klasztorze, prowadzonym przez polski kościół. Dzięki pomocy zakonnic, dostały pracę jako nianie we francuskich rodzinach.

Gabi znalazła się w dużym domu z czwórką dzieciaków w różnym wieku. Była przerażona, ale zagryzła zęby, zakasała rękawy i wzięła się do pracy. Wstawała wcześnie, późno kładła się spać. Na początku było bardzo trudno. Zdarzały się dni, kiedy chciała po prostu wrócić. Wsiąść w pociąg, i pojechać do domu. Ale codziennie powtarzała sobie jeszcze jeden, jeszcze jeden dzień.  Jeden tydzień. Miesiąc. 

Czuła się jak idiotka, kiedy wszyscy do niej mówili, a ona guzik rozumiała. Wzięła podręczniki dziewczyn z przedszkola, albumy, książki kucharskie, co tylko było pod ręką. I uczyła się. Pytała. Ciągle pytała. I każdego dnia przełamywała strach. 

I wtedy przyszła wiosna. Odważyła się w wolny dzień wybrać do Luwru. Właściwie nie zobaczyła do tej pory za dużo. Ich dzielnica była spory kawałek od centrum.

Tego dnia zakochała się w Paryżu. W jego smaku, widokach, atmosferze.  Lato się już skończyło, liście zdążyły pożółknąć, a ona czuła takie ciepło w sobie, i postanowiła wykorzystać ten czas jak tylko zdoła.

Opłaciło się. Nauczyła się języka, zdobyła doświadczenie. Poznała Paryż. Mieszkała w mieście, o którym marzy miliony kobiet. Pokochała dzieci, z którymi mieszkała. Zawsze była z dzieciakami dobra, lubiła je. Wśród nich czuła się jak ryba w wodzie. Z nimi mogła być kreatywna, mniej poważna niż cała reszta świata. To było to, co chciała robić. Znalazła swoje powołanie. Znalazła siebie.

Wróciła do Polski po trzech latach. Nie tęskniła za domem, dom był tam gdzie była ona, był w niej. Ale rodzice trochę chorowali, potrzebowali jej wsparcia. Wróciła więc do dziecięcych wspomnień i zapachu drożdżowego w niedzielny poranek. Zapuściła korzenie. Już nie wyjechała. Poznała Jacka, zakochała się i znalazła pracę na miejscu. Zaczęła od Urzędu Pracy. Zarejestrowała się, zapisała na wszystko możliwe kursy pedagogiczne i zaczęła szukać. Akurat lokalne przedszkole potrzebowało intendentki. Zgłosiła się, dostała te pracę i znów czuła się jak ryba w wodzie. Papierków i obowiązków było niedużo. Mogła rysować dzieciakom, bawić się z nimi kiedy przychodziła na chwilę na zastępstwo. Nie zarabiała dużo, ale razem z Jackiem, dawali radę. Pobrali się, i po dwóch latach urodziła im się córka. Cudowna, długa, ciemna istotka. Gabi wydawało się, że nawet jak płacze, to usta układają się jej w uśmiechniętego rogala.

Byli zwyczajną, dobrą rodziną. Gabi została na początku w domu. Urodziła jeszcze dwie córeczki i była szczęśliwa. Kiedy chciała wrócić, przedszkole nie miało dla niej miejsca. Mogli jej jedynie zaproponować pracę woźnej, ale Gabi nie chciała tam wracać jako woźna. Potrzebowali pieniędzy. Wychowanie trójki dorastających córek nie było tanie. Wiec Gabi wzięła pierwszą pracę jaka się nawinęła. Dostała pracę w dużym zakładzie pogrzebowym. Wypełniała dokumenty do zasiłku pogrzebowego, przyjmowała zgłoszenia pogrzebów i organizowała je. Praca była bardzo przygnębiająca. Nie płacili wiele, ale to był trudny okres na rynku pracy, wiec była wdzięczna, że jest zatrudniona.

Ich dni wyglądały podobnie. Gabi szykowała córki do przedszkola, które mieli prawie pod blokiem, a sama wsiadała do autobusu i jechała do zakładu. Po południami bawiła się z córkami, wygłupiała, rysowała i malowała. Była cudowną matką, wdzięczną za każdą chwilę spędzoną w towarzystwie takiej gromadki.

Bywały trudne dni, chwile buntu dziewczynek. Częste katary, kaszle, przeziębienia a ona nie mogła ciągle brać na dzieci opieki. Brak kasy, brak czasu, brak było wielu rzeczy, ale przede wszystkim tej pasji do życia, którą czuła w sobie jeszcze nie tak dawno. Praca ją przygnębiała, córki się ze sobą nie dogadywały, jej matka wylądowała w szpitalu. Ciągle coś ich ciągnęło w dół, jakby nieszczęścia nie chodziły parami a w sporych grupkach.

Wtedy najstarsza z córek, Natka, zaczęła chorować. Długo lekarze nie mogli postawić diagnozy. Dwa lata biegali po lekarzach. Kiedy postawiono diagnozę - stwardnienie rozsiane, Gabi myślała, że świat się zatrzymał.  W jednym momencie, wszystko nabrało innej barwy. Skończyły się pieniądze i zaczęły poważne problemy. Leki, rehabilitacja, wózek inwalidzki.

Wieczorami leżała w łóżku. Płakała. Kochała swoje dziecko nad życie, a musiała teraz patrzeć jak cierpi, jak  traci sprawność nad swoim ciałem. Nie poddawała się jednak. Szukała różnych możliwości, grup, wsparcia. Próbowała wpoić swojemu dziecku, że to nie koniec świata, że życie ma jej jeszcze wiele do zaoferowania. Czytała jej książki o dzieciach jak ona, pokazywała filmy. Uczyły się wspólnie nowego życia.
Drugim zmartwieniem były finanse. Siedziała nad rachunkami i liczyła. Jak oni to wszystko opłacą? Zabrakło im już na podstawowe rzeczy domowego użytku, nie mówiąc o odzieży i przedszkolu dziewczynek. Gabi musiała pracować, a nie miał kto inny opiekować się dziewczynkami. A lekarstwa kosztowały majątek, prawie połowę tego co zarabiali miesięcznie. 

Wtedy przedszkole zaproponowało, że zniosą opłatę dla dziewczynek za uczęszczanie do przedszkola. Kobiety, które je prowadziły, chciały w jakiś sposób wesprzeć Gabi. Widziały w niej cudowną kobietę, która walczyła jak lwica o swoje dzieci. Podziwiały ją. Gabi nie mogła uwierzyć w dobro, które ją spotkało. Pomogły jej koleżanki, pomogli znajomi. Jakimś cudem dawali radę, z miesiąca na miesiąc jakoś nie tonęli.

Kiedy Gabi walczyła o przetrwanie, Jacek przyznał się do zdrady. Czuła, że jest z tym wszystkim całkowicie sama. Nie było mowy o prawniku i sądzie, nie mieli kasy na prawnika. Do tego Jacek dalej z nimi mieszkał, jeżeli miał płacić na dzieci, nie stać go było na wynajem czegokolwiek. Sytuacją była niezręczna, męcząca, chwilami nawet upokarzająca. Nie chciała na niego patrzeć, ale wiedziała, że nie ma wyjścia. Był blisko dzieci, pomagał im, kochał je. Dokładał się do życia. Musiała go znieść. Póki co, musiała.

Przed kolejną Gwiazdką, poszła z przyjaciółkami na zakupy. To było świeżo po kolejnym ataku choroby u Natki. W sumie czwarty odkąd postawili diagnozę. Leki pomagały, ale stwardnienie było nieuleczalne. Natka miała problem z mówieniem przez jakiś czas, ale przełamała to. Ćwiczyła, była uparta i wkrótce wróciła do szkoły. Gabi chciała jej kupić wszystko, by czuła jak dumna z niej jest. Ale nie było ją zwyczajnie stać.

W drodze powrotnej do domu, usiadła w  autobusie koło miłej pani, która wychodząc dała jej gazetę. Gabi znalazła w niej artykuł o tym, jak założyć przedszkole. Co? Przedszkole? Że swoje? Eee, nie to niewykonalne. Przeczytała ten artykuł chyba z tysiąc razy. Wieczorem w domu przeczytała  setki stron. I zaczęło w niej to kiełkować.  Nalazła odpowiedni lokal, zrobiła business plan. Chciała prowadzić firmę, a nie miała pojęcia o niczym. Ani zusie, ani podatkach. O niczym tak naprawdę. Znalazła bezpłatnego radcę prawnego, odczekała w kolejce swoje, żeby go o cokolwiek wypytać. Odwiedziła też zus, urząd skarbowy, bibliotekę, doradce finansowego. Wszystko to, co było za darmo.

Obmyśliła wszystko. Złożyła wypowiedzenie w pracy. Znalazła lokal, postarała się o kredyt, potem drugi, kiedy pieniądze się szybko roztopiły. Własnym rekami wszystko stworzyła od podstaw.  Własnymi rekami i ostatnimi siłami. Starała się jak mogła wychowywać dziewczynki, pracować, walczyć, ale bywały dni, kiedy wydawało jej się, że nie da rady. Jak wtedy, w Paryżu, mówiła sobie jeszcze trochę, jeszcze chwilę. I wytrzymała.

Otwarła swoje własne przedszkole i czuła dumę, nową chęć do pracy i strach. Raty były kosmiczne, a ona nie miała żadnych zaskórniaków. Ale wierzyła w siebie, w swój projekt. Wierzyła całym sercem, że da radę.

Nie miała zbędnej złotówki, więc wszystko robiła sama. W radiu wyemitowali jej komunikat zupełnie za darmo. znajomi rozwiesili plakaty, dziewczynki pomagały sprzątać i dekorować salę.  Gabi łzy płynęły do oczu. Ludzie jednak z natury byli dobrzy.

Pierwszego dnia zgłosiło się troje dzieci. Z trójki dzieci zrobiło się 30, musiała zatrudnić kogoś do pomocy. Po roku większy lokal, kolejni pracownicy, kolejne dzieci. Stała się przedsiębiorcą, który zarządzał małą firmą, płacił wynagrodzenia, podatki. Przedsiębiorcą, który zarabiał i miał serce we właściwym miejscu. Miała też głowę, rozum, i swoje doświadczenia. Każdego roku sama wybierała rodziny, którym tak jak kiedyś jej, potrzeba było tej pomocnej ręki. Chciała odwzajemniać dobro, które trafiało do niej.

Nie wszystko było idealne, nie każdej nocy spokojnie spała, ale już nie płynęła z prądem życia. To ona nadawała mu kurs. Sama decydowała, sama zarabiała, i spełniała marzenia swoje i dzieci. A najważniejsze było to, że robiła to co kochała najbardziej. Pracowała z dziećmi. Nie musiała zmuszać się rano by zwlec się z łóżka. Robiła to co kochała. Wbrew wszystkim przeciwnościom, dała radę. Bo była Mistrzynią Własnego życia, która wiedziała, że dobro, które dajesz zawsze wraca z powrotem. 


Komentarze