147 UCZENNICA Lekcja 12



   Zapomniałam o mailu, zapomniałam o lekcjach i ruszyłam przed siebie. Zachłysnęłam się miłością, nowymi obowiązkami, tym poczuciem, że się liczę, że jestem ważna. Biegłam do pracy wcześnie rano, zaniedbując bieganie. Pracowałam długo, nie raz zapominając też o zdrowej diecie, podjadając to co było w zasięgu ręki, to co był łatwe i przyjemne. Małe, niewinne grzeszki, na które przecież zasługiwałam pracując bez wytchnienia. Zapominałam też o chwilach przerwy, o wytchnieniu czy medytacji. Zapomniałam jak Szafrańska mówiła, że mogę wyjść z domu bez śniadania, bez stanika czy nawet bez gaci, ale nigdy bez choćby dziesięciu minut medytacji.
   Pędziłam. Jak szalona. Wolne chwile spędzałam z Mateuszem, często chodziłam z ekipą z pracy na imprezy do klubu. Staliśmy się rodziną. I wszystko było jak z obrazka. A przynajmniej mi się tak wydawało. 
   Kiedy pewnej niedzieli wróciłam późno do domu i zaraz ruszyłam pod prysznic, chcąc położyć się jaknajszybciej do łożka i choć parę godzin się przespać, wpadłam na siedzącą w kanapie mamę. Czekała na mnie. 
- Letycjo, martwię się o ciebie - powiedziała zmartwiona. 
- Czemu. Przecież wszystko jest świetnie. Nigdy nie byłam tak szczęśliwa - odpowiedziałam jej zbyt opryskliwie. 
Nie chciałam być nie miła. Ale ona chciała przebić moją bańkę, moje szczęście, na które tak długo czekałam, na które tak ciężko pracowałam i które wydawało mi się tak ulotne, jak balon z helem, który może odlecieć w każdym momencie nieuwagi, jeśli tylko go mocno nie będę trzymać.
- Letycjo, ty nie jesteś szczęśliwa. Odkąd nie rozmawiasz już z Panią Szafrańską, cofasz się. Zachłysnęłaś się sukcesem, zatraciłaś się w chłopaku i całkowicie pogubiłaś.
- Jakbyś ty kiedyś miała tak wszystko poukładane! Co ty możesz wiedzieć o sukcesie? - krzyknęłam na nią. Nie rozumiałam o co jej chodzi. Byłam zła. Wściekła wręcz.  Moje własne słowa mnie zaskoczyły. Tak jak siła, z jaką je wypowiedziałam 
- Mamo, przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć. Przepraszam... 
- Nie potrzebnie- przerywała mi - masz rację, żaden ze mnie wzór. Ale nie jestem ślepa. Widzę cię. Ale nie wiem czy ty dalej widzisz  sama siebie. Nigdy nie miałam żadnych oczekiwań wobec ciebie, ani tego, co masz robić  lub czego nie. Od początku byłaś bardzo samodzielna, i bardzo wycofana. Nie lubiłaś rozmawiać a my specjalnie nie staraliśmy się tego zmienić. Wiedzieliśmy, że jest źle, ale nam też było źle. I tak mijały lata. Ale dziś wiem, że może być inaczej, że życiem można naprawdę się cieszyć. I to ty mi to pokazałaś. Dzisiaj sama zapominasz o swoich lekcjach.
- Muszę iść spać. Dobranoc mamo - powiedziałam kończąc rozmowę. Nie chciałam nic więcej mówić. Nie chciałam się kłócić ani myśleć o niczym. Wiedziałam, że przede mną długi dzień i raczej krótka noc. 
   Nim usnęłam, był prawie ranek. Spałam dosłownie chwilę i już pędziłam do pracy. Ale bez entuzjazmu. Zaczęłam myśleć nad wszystkim. Nad słowami mamy. Nad zadaniem od Szafrańskiej, którego nie miałam kiedy wykonać. Nie miałam chwili dla siebie od paru miesięcy. Każdą wolną chwilę spędzałam z Mateuszem. Przy nim czułam się cudownie. Piękna. Mądra. Nigdy nie miał mnie dosyć. A czas leciał jak szalony. Nie miałam pomysłu co mam zrobić, co zmienić. 
    Wydawało mi się, że wszystko robię dobrze. Tyle się przecież nauczyłam. Zastanawiałam się, czy naprawdę jestem szczęśliwa i miałam pustkę w głowie. Lubiłam swoją pracę. A raczej lubiłam ludzi, z którymi pracowałam i to, że mogłam sama decydować. Byłam niezależna, szanowana, ludzie słuchali moich pomysłów. Ale czy tak naprawdę to lubiłam? Na początku uczyłam się wszystkiego. Potem ćwiczyłam odwagę, kiedy pracowaliśmy nad czyś razem i musiałam zabrać głos. Ćwiczyłam swoje umiejętności, ćwiczyłam siebie. Wiedziałam, że sporo już opanowałam. Ale chyba zapomniałam w tym wszystkim o sobie. Bo jakiekolwiek pytanie, które dotyczyło mnie, było zbyt skomplikowane. Tu nic się nie zmieniło. Co lubię? Co chcę w życiu robić? W co wierze? Przeraziłam się. Czego ja chce od życia? No czego? Pieniędzy? Akceptacji? Miłości?  
   Postanowiłam zrobić sobie długi weekend. W piątek rano, zamiast do pracy wsiadłam w pociąg i pojechałam daleko za Warszawę. Wysiadłam na jakiejś małej stacji jak tylko wjechaliśmy w las. Znalazłam dość pokaźne wzniesienie. Na nim stała stara ambona. Niesamowite miejsce. Zielone od koron drzew, niebieskie od bezkresu nieba. I takie dzikie. Stanęłam na górze, rozłożyłam ręce, wspięłam się na palce ale zamiast krzyknąć, zaczęłam płakać. Rozbeczałam się jak dziecko. Skuliłam się na podłodze, objęłam kolana ramionami i płakałam, bardzo, bardzo długo. 
   Nie byłam żadną Mistrzynią. I ja w głębi duszy wiedziałam o tym. Wiedziałam, że akceptuje się tylko dlatego, że mam partnera, który mnie chce. I tylko przy nim czuje się piękna. Uzależniłam się od niego. Moje poczucie własnej wartości uzależniło się od niego. 
   W pracy było podobnie. I tak naprawdę, praca zaczynała mnie nudzić. To nigdy nie była dla mnie dziedzina, która by mnie fascynowała. Ale dostałam okazję, i chwyciłam ją jak byka za rogi. No może krowę w moim przypadku. Pomimo tego, że wiedziałam, że robię sobie krzywdę, że wracam do punktu wyjścia. Szłam dalej w życie, wracając do starych przyzwyczajeń, do tego co znałam i co było takie znajome. 
   Po za tym, byłam pewna, że nie czuje się warta tego wszystkiego. Od początku miałam wątpliwości, czy zasługuje na szansę, którą otrzymałam. Poległam. Poległam na całej linii. Wróciłam do swojej strefy komfortu i znów się rozsypałam. Na kawałeczki, których nie ma kto pozbierać. Wróciłam do Warszawy. Wróciłam do swojego życia. Ale uśmiech zszedł mi już z ust. 
   Myślałam intensywnie. Czego ja tak na prawdę chcę? Za parę miesięcy skończę 22 lata. Ale dalej nie wiedziałam czego chcę od życia. Nigdy nie były to pieniądze, choć chciałam poczucia wolności, a pieniądze to dawały. Chciałam pracy, która byłaby czymś więcej niż tylko sposobem na zarabianie na czynsz i opłaty. Chciałam radości w życiu. Przygód. 
   W sobotni poranek poszłam pobiegać. Moje nogi były sztywne, oddech nierówny, ale powoli biegłam przed siebie, wreszcie w dobrym kierunku. Podziwiałam słońce, które budziło miasto ze snu. Kiedy dobiegłam do Wisły, zatrzymałam się i długo wpatrywałam w błękit wody, nieba. Podziwiałam świat wokół mnie. Czy ja naprawdę byłam częścią tego cudownego świata? W domu, wzięłam do ręki swój dziennik i zamknięta w swoich czterech ścianach, czytałam swoje myśli z przed wielu, wielu miesięcy. Byłam ogromnie zdziwiona, czytając własne słowa. Jakbym czytała o kimś obcym. Wtedy byłam dziewczyną, która w nic nie wierzyła, nie miała w sobie chęci życia, werwy czy entuzjazmu. Dziś czuję coś zupełnie innego. Czuje głód życia, wszystko we mnie płonie ale nie wiem co mam z tym zrobić... tyle pytań a gdzie są odpowiedzi? 
   Wieczorem zadzwonił do mnie Mateusz. Mieliśmy iść do kina. Potem na kolacje. Bałam się go zobaczyć, bałam się, że zapomnę się znów, zatracę w jego ramionach. Miałam bałagan w głowie, musiałam to wszystko sobie jakoś poukładać. Postanowiłam zostać w domu, zrobić moje popisowe danie - pizzę, i zjeść razem z rodzicami. 
   Ale rozczarowałam się. Po raz kolejny. Zostałam sama z na wpół gotowym daniem w piekarniku. 
- Od jakiegoś czasu co sobotę chodzimy do kina, potem na spacer. Jakbyś bywała w domu, to byś zauważyła - powiedziała mama zamykając za sobą drzwi. 
- Przepraszam mamo... - powiedziałam ze ściśniętym gardłem, ale mnie już nie słyszała. Miałam ochotę wybuchnąć  morzem łez. Ale nie zrobiłam tego. 
   Zjadłam sama a resztę zapakowałam i zaniosłam do Jadłodzielni. Spacerowałam długo, wśród pełnej życia Warszawy. Ludzie byli wszędzie, ciesząc się pięknym wieczorem. Śmiejąc się. Rozmawiając. Będąc ze sobą. W pewnym momencie mijałam jakąś nieczynną już kawiarnie i zobaczyłam swoje odbicie. Cała ja. Niedoskonała. Wiecznie popełniającą błędy ja. Ale czy tylko? Przełamałam strach już tak wiele razy. Wyszłam z siebie dosłownie, by zaprojektować ostatnią kampanie i by poprowadzić prezentacje dla jednego z naszych klientów. Moje pierwsze publiczne wystąpienie. Dałam sobie radę. Klient był zadowolony. Ja jeszcze bardziej. Szłam do przodu, i choć ostatnio zrobiłam wielki krok wstecz, to przecież byłam uczennicą. Może jeszcze nie mistrzynią, ale uczennicą, która chciała się uczyć, która chciała żyć pełnią życia i być szczęśliwą. Chyba chciałam za szybko zrobić coś, co wymagało czasu. I zaniedbałam najważniejszą relację. Tą ze sobą. 
   W poniedziałek, zaczęłam dzień spokojnie, od dobrej herbaty, piętnastu minut medytacji i zdrowego śniadania, dla siebie i dla reszty. Starałam się nadrobić swoje okropne zachowanie i pokazać mamie, że nie przewróciło mi się w głowie. Koniec końców wiedziałam, że zawsze chcieli tylko mojego szczęścia. Nie zawsze jednak wiedzieli jak mi to dać. Byli prostymi ludźmi , ale kochali mnie całym sercem. A ja ich.
   Postanowiłam wrócić do ośmiu godzin pracy, poszukać sposobu na bycie bardziej efektywną. Tim Ferris stał się moją inspiracją. Wróciłam do słuchania innych i do czytania. Nie rozstawałam się z dziennikiem i na pierwszej stronie dokleiłam nową listę celów : 

1. Odkryć, co chcę robić w życiu. 
2. Zdać prawo jazdy. 
3. Dzielić się dobrem, które dostaje. 
4. Wziąć rodziców na wakacje. 
5. Zostać Mistrzynią Własnego Życia. 

Mistrzynie! 

Najczęściej jesteśmy swoim największym wrogiem i traktujemy siebie same najgorzej ze wszystkich. Dlatego nie możemy wytrwać na diecie, dlatego nie mamy pracy marzeń czy cudownego mężczyzny przy boku. Często własne szczęście uzależniamy od opinii innych, od tego co inni czują czy myślą. W nich pokładamy wszystkie nadzieje. 

Potem boimy się odejść, nawet jeśli ludzie traktują nas jak zero, bo same się jak zero czujemy i nie wierzymy w to, że jesteśmy warte czegoś więcej. 
Same karzemy siebie, wrzucając okropnie niezdrowe jedzenie w nasze ciała. Karzemy się brakiem ruchu, serwując sobie stres, obolałe ciało i rozpacz. Coraz mniej nam się przez to wszystko chce. Do tego brniemy w zaparte do przodu i żyjemy za szybko. Umykają nam ważne sprawy, umyka nam życie. A tak nie można.
Czas zatrzymać się, rozglądnąć dookoła i stać się własnym przyjacielem i jak takiego traktować. 
Bo jesteśmy najważniejszymi ludźmi we własnym życiu.

Komentarze