144 Alfabet kobiecości - Anka



- Bądź realistką - powtarzała Ance mama. 

Bądź realistką. Anka nie cierpiała tych słów. Uważała, że twardo stąpa po ziemi, ale miała marzenia. Wielkie marzenia. Odkąd pamiętała, układały się w jej głowie. Zazwyczaj trzymała je w ukryciu, tylko dla siebie. Jeśli już decydowała się o nich mówić, widziała te spojrzenia i słyszała to wzdychanie, kiedy tylko odwracała wzrok. Nikt nie wierzył, że kiedyś stanie na szczycie własnych możliwości, albo, co gorsza, nikt nie uważał, by szczyt jej możliwości pozwolił na osiągnięcie choćby jednego, najmniejszego z jej marzeń. 

Ania wychowała się chyba w typowej rodzinie dzieci lat osiemdziesiątych. Ojciec pracował, matka sprzątała i gotowała obiady. Kiedy wracała ze szkoły, jadła swojego kotleta, mówiła co w szkole i zamykała się w pokoju. To był jej świat. Jej miejsce na ziemi. Tam puszczała wodze fantazji i odpływała. Nikt jej nie krytykował, nie ściągał na ziemie. Tu nie miała wstępu mama i jej wieczne zmęczenie i zniechęcenie. Jej kumpeli mama była taka sama, a może nawet gorsza. Pracowała w jednym z pierwszych marketów w mieście i narzekała równie często jak jej matka. Słuchając ich człowiek był w stanie uwierzyć we wszystko co negatywne.

Jak była dziewczynką, głaskała liście na drzewach kiedy wykwitały wiosną. Słuchała ptaków w oknie w kuchni i wąchała ciepły chleb długo zanim zrobiła pierwszy kęs. Ale była osamotniona w swojej postawie. Jej rodzina jadła szybko, żyła szybko i nieświadomie. Narzekali na wszystko i wszystkich. Od polityki po pogodę. Z tą pogodą zawsze było najgorzej, bo nigdy nie była dobra. Za ciepło, za zimno, za sucho, za morko. Zawsze był powód do krytyki. 

Mama Ani była nieuleczalnym przypadkiem. Ale Ania bardzo ją kochała i czuła się odpowiedzialna za to, by choć od czasu do czasu zawiesić uśmiech na jej twarzy. Czuła się odpowiedzialna za jej szczęście. Tak wiele dostała od rodziców, tak wiele jej ofiarowali. Nie mogła być niewdzięczna. Więc słuchała tych litanii i starała się, by nie wsiąkały w nią jak we wszystkich dookoła. Bo krytyka i wszystko to co negatywne, zawsze najłatwiej wsiąkało w ciało, jak woda w gąbkę. A ona nie chciała tego w sobie. 

Dzień za dniem, Anka była przy mamie i słuchała jak mówiła, że musi jeść więcej warzyw i owoców, i potem kiedy mówiła, że właściwie nic już nie jest zdrowe. Bo pryskane, bo źle nawożone, bo masowo hodowane. Słuchała, jak mama narzekała, że ojciec nigdzie jej nie bierze, że nawet do kina nie chodzą i potem kiedy wracała z kina i mówiła jak drogie są bilety i kawa w kawiarni. I że gdyby wiedziała, to wolałaby siedzieć w domu. Słuchała jej też cierpliwie kiedy narzekała, że nie byli nigdzie na wakacjach, już dobre trzy lata, i wtedy kiedy pojechali na Słowację, i wszystko było drogie i takie obce. Wolała siedzieć w domu. Powód do narzekania zawsze się znalazł. 

Zawsze lepiej było w domu, ale jak już była w domu, to lepiej było gdzie indziej. A trawa zawsze była bardziej zielona za płotem, u sąsiada. 

Ania chciała tańczyć. Od zawsze. Kiedy oglądała swój ukochany Step Up, widziała siebie na scenie, jak sunie, z gracją, jak wywija swoim ciałem na wszystkie strony świata. I niejednokrotnie wstawała i kręciła się w kółko, tak długo, aż kręciło jej się w głowie. Nigdy nie uczyła się tańczyć. Jakoś nigdy nie spytała rodziców o zgodę na lekcje, ale to marzenie siedziało gdzieś w jej głowie, upchane w jej sercu, schowane lekko, ale dalej widoczne, i jak najbardziej odczuwalne. 

Póki co, kończyła przyziemne, realne studia, i miała zostać polonistką. Idealny zawód dla dziewczyny w oczach jej rodziców. Może nie za dochodowy, ale nie można mieć wszystkiego. Nim zacznie dorosłe życie, zacznie szukać pracy i zapuści korzenie, chciała zrobić sobie rok przerwy. Rodzice nie byli zadowoleni, nie pochwalali jej decyzji, ale Ania była już dorosła. Sama zarobiła na ten wyjazd, odkładając wszystko odkąd skończyła szesnaste urodziny. Chciała zacząć od Hiszpanii, bo ten kraj zawsze kojarzył jej się z tańcem, więc kupiła bilet w jednej z tanich linii lotniczych, na dzień po obronie pracy magisterskiej i ruszyła. 

Miała nadzieję, że to będzie podróż jej życia. Wiedziała, że jak wróci, będzie słuchać o tym przez następne parę lat, ale musiała, po prostu musiała to zrobić. Musiała zaryzykować nim spędzi resztę życia bezpiecznie wijąc sobie bezpieczne gniazdko. 

W drodze na lotnisko taksówkarz narzekał na kierowców. Że nieostrożni i nieuważni. Pan z samochodu obok, miał atak wścieklizny. Mieli otarte okna i słychać było wyraźnie, że nie radził sobie dobrze z zaistniałą sytuacją. Tak krzyczał, że choćby chciała, i tak nie byłaby w stanie tego nie słyszeć. Na lotnisku były tłumy. Czekała chyba z dwadzieścia minut w kolejce za kawą. Patrzała na miny ludzi, którzy ją otaczali. Każdy miał dość czekania. Wszyscy dreptali w miejscu, niecierpliwi, zniesmaczeni, niezadowoleni. Jeden chłopak nawrzeszczał na obsługującą go kobietę, bo pomyliła zamówienie. A on się spieszył. Nie zapłacił, i odszedł. Z kawą w ręku. 

Parę godzin później siedziała już samolocie, i sama była zniesmaczona. Wchodząc do samolotu zmokła, bo od paru godzin intensywnie padało. Siedziała więc, cała wilgotna patrząc przez okno, i nic jej się nie chciało. Miała czytać, w każdej wolnej chwili. Ale jakoś wszystko ją zniechęcało. 

Myślała o jej pożegnaniu z rodzicami, którzy mieli jej za złe, że wyjeżdża. Ania nawet nie zapytała ich o zdanie, o zgodzie nie wspominając. I miało jej nie być dwanaście miesięcy. To co dla niej było ekscytującym doznaniem, dla nich było stratą pieniędzy i dziecięcą mrzonką. 

Pierwszy miesiąc miała spędzić na Costa Brava, w niewielkiej miejscowości parędziesiąt kilometrów od Barcelony. W Blanes zamieszkała u jednej Pani w zamian za pomoc w gotowaniu i sprzątaniu oraz w zamian za zapewnienie towarzystwa. Jej córka wyjechała na parę miesięcy, a Anka była świetnym zastępstwem. Hiszpańskiego uczyła się prawie całe życie, angielskiego też. Więc nie miała problemów z komunikacją. Gloria, starsza Pani z którą mieszkała, była niesamowicie gadatliwą i ciekawą osobą. Już godzinę od poznania, gawędziły przy herbacie na tarasie małego, drewnianego domu, który górował nad Blanes. 

Hiszpania jej nie zawiodła. Była wręcz cudowna. Tylko jedno ją irytowało - turyści. Spotykała ich wielu. Polaków było słychać z daleka. I nieraz Anka zastanawiała się, po co ludzie wyjeżdżają na te wakacje? I tak się kłócą cały czas i są niezadowoleni. I to z tak absurdalnych powodów... bo dzieci chlapią i sypią piaskiem, bo woda za mokra, bo słońce świeci, bo za ciepło, za drogo, za coś tam...

Hiszpanie narzekali od czasu do czasu na polityków, na przepisy, na turystów, ale Anka powoli wyłączała się z tego dialogu. Była zachwycona wszystkim. Codziennie wieczorem wychodziła na długi spacer, podążając za zachodzącym słońcem. Zatapiała nogi w piaski i cudownej wodzie Morza Śródziemnego. Nie wierzyła w swoje szczęście. Całe życie marzyła o tej chwili. Że będzie sama decydować, sama kierować swoim życiem. Czuła się silniejsza z dnia na dzień. 

Jej pobyt dobiegał końca, miała już kupione bilety do Lisbony, gdzie przez kolejne dwa miesiące miała pracować w jednej z kawiarni w centrum miasta. I wtedy poznała na plaży Sebastiana i Camilę. Dwójkę uroczych starszych ludzi, którzy gonili po plaży długą, haftowana chustę. Wiatr, który się zerwał zupełnie nie wiadomo kiedy i skąd, przywiał ją właśnie w jej ręce. 

-Sorry, I think this belongs to you... - powiedziała, podając chustę starszej Pani.
-Oh, yes dear, thank you.

Okazało się, że są parą Anglików, którzy mieli już dość wilgoci i smętnej pogody, i postanowili przeprowadzić się własnie tu. Sebastian chorował na raka już od paru lat, i wiedział, że nie zostało mu dużo czasu. A że był nauczycielem hiszpańskiego, wybrali miejsce blisko dużego miasta w jego ukochanej Hiszpanii.

Byli niesamowitą parą, i zaprosili ją na kolację, która dosłownie zmieniła jej życie.

-Kochanie, ty się wcale nie uśmiechasz!- zarzuciła jej Camila. 

Za to ona i jej mąż uśmiechali się cały czas. Bez przerwy. Byli pozytywni, ciepli, szczęśliwi. Pomimo problemów. Choroby Sebastiana, śmierci jednego z ich dzieci, czy setki innych problemów, które mieli jak każdy inny człowiek na ziemi.

-Kochanie, jeżeli zadajesz się ze świniami, to normalne że będziesz brudna jak świnia i zaczniesz przyjmować ich nawyki. Dlatego musisz wiedzieć kim się otaczasz, i jeśli chcesz sięgnąć szczyt, czasem to będą tylko chmury wokół ciebie. Każdy z nas musi znaleźć szczęście w sobie.
-Ale jak znaleźć w sobie tę radość, to coś, co ciągnie cię cały czas w górę, kiedy każdy dookoła ma przy sobie nożyczki, i tnie nimi na oślep. Wszyscy narzekają, marudzą, na wszystko. Na życie. A ja chce latać. Chcę, ale nie mogę... bo wszyscy ciągną mnie do dołu. Jak odciąć się od rodziny, przyjaciół? Nie chce być sama...
-Wiem kochana, ale czasem trzeba wyruszyć samodzielnie w drogę, tak jak ty. Ludzie mają tendencje ciągnąc tych obok do dołu, ale nie zawsze robią to świadomie, i nie zawsze złośliwie. Czasami po prostu nie umieją inaczej. A życie nie ma być ciągiem zmartwień. Martwienie się nie ma sensu. Nie jesteśmy w stanie kontrolować tego co będzie, a jeżeli nie jesteśmy, to po co o tym myśleć? Jest takie powiedzenie, o którym często zapominamy...
-Boże, daj mi siłę bym był w stanie zmienić to, co jestem w stanie zmienić. Pokorę, bym mógł zaakceptować to czego nie mogę zmienić  i mądrość, by jedno z drugi mi się nie pochrzaniło... czy jakoś tak - zaśmiał się Sebastian - Camilo, daj już młodej dziewczynie spokój z tymi swoimi mądrościami, chodźmy się bawić. 

I Sebastian poprosił Ankę od tańca. Był świetnym tancerzem, i to był ten moment, kiedy starszy Pan obudził w niej tę iskierkę. Na parkiecie poczuła, że tego chcę. Tego właśnie chciała. Chciała przetańczyć życie, słuchając muzyki, pozytywnych nut i czując w sobie radość. A całą resztę będzie musiała wyciszyć, jak radio w którym ktoś uporczywie w środku dnia puszcza smęty.

Anka nie wróciła już do domu. W Lizbonie pracowała jak szalona, i zapisała się do szkoły tańca. Na początek amatorsko, a później już profesjonalnie.  Zakochała się w półwyspie iberyjskim, w tych ludziach i w atmosferze życia. Sama zaczęła rozkwitać. Wydawało jej się, że spała, spała przez ostatnie 23 lata swojego życia. Ale teraz wiedziała, że nie zmarnuje już ani sekundy. Poczuła w sobie ten głód życia, i wszelkie marudzenia i narzekania odeszły na bok. Przyciągała do siebie coraz więcej pozytywnych dusz, ale nikt tak nie utkwił w jej sercu jak para staruszków, korzystająca z ostatnich lat ich życia z uśmiechem na ustach patrząc śmierci w oczy.

Mistrzynie! 

Każdego dnia narzekamy, na co się da. Na pogodę, rodziców, męża, partnera, dzieci, jedzenie, swój wygląd, polityków, świat, życie, na tysiące rzeczy. I tak zatruwamy swoje dni i dni innych siejąc ten negatywizm wszędzie na około. 

A jak chcesz wzlecieć na wyższy poziom, jak chcesz wejść na swój Everest, jak wszystko ciągnie cię do dołu? A najbardziej ciążą nam nasze myśli i to co mamy w sobie, w głowie i w sercu.

Wolimy ponarzekać, pomarudzić, coś skrytykować, niż wstać i ruszyć w świat, niż zacząć coś zmieniać. A każda zmiana zaczyna się i kończy w nas. 
Więc jak? Choć jeden dzień w tygodniu spróbuj nie narzekać, nie marudzić nie krytykować. Jeden dzień. 

A co z tymi wokół ciebie, którzy ciągną cię do dołu? Jeżeli nie możesz ich wykreślić z twojego życia, dodaj innych, takich którzy wniosą w twoje życie więcej pozytywnej energii. Mogą to być nawet ludzie zza ekranu, pozytywne wykłady na YouTube, TedTalki czy inne. Ja tak zmieniłam swoje nastawienie. Więc głowa do góry i lecimy ! 




Komentarze