138 Alfabet kobiecości - Blanka


Blanka uwielbiała godzinami oglądać komedie romantyczne, najlepiej w samotności. Skrycie marzyła o księciu na białym koniu, który uwolni ją od szarej codzienności. Wierzyła, że wraz z miłością, znikną wszystkie jej problemy. Wierzyła, że życie zacznie się z chwilą, kiedy jej serce zabije mocniej, jej ciało przeszyje dreszcz a umysł opanuje on. Będzie jak narkotyk, jak powietrze. I pomaluje jej świat wszystkimi kolorami tęczy.
Kiedy po ciężkim dniu na uczelni, po tysiącach kłótni, nieporozumień i nierozwiązanych problemów zamykała się w swoim niewielkim, wynajętym pokoju, zakładała na głowę słuchawki, wybierała swoją ulubioną piosenkę i odpływała wraz z pierwszymi dźwiękami melodii. Sunęła po kudłatym dywanie niczym balerina na scenie, lekka, pełna nadziei, zakochana w wyobrażeniu miłości, które od tak dawna hodowała w sobie.
W jej życiu, nic się nie układało. Jej rodzice postanowili się rozstać, co wydawało jej się śmieszne. Na stare lata chcieli być sami? Przecież tyle razem przeżyli!? Studia nie dawały jej satysfakcji. Nie miała na siebie pomysłu ale zawsze chciała być bystra. Chciała wiedzieć co i gdzie się dzieje. Chciała być wszechstronna i interesująca, więc studiowała politologię, a wieczorami uczyła się języków. Miała dobre oceny. Ale uczyła się na siłę. Przede wszystkim by mieć stypendium naukowe. Bez tego ciężko byłoby jej się utrzymać. 
Za rok będzie po wszystkim - myślała. Skończy studia i tyle. Co potem? Chyba cud. Tylko to jej zostało. Bo przecież co ona miała ze sobą zrobić? Jej życie było niewygodne, lekko przyciasne i nijakie. Żyła z dnia na dzień czekając ze szczęściem na jutro. Jutro coś się zmieni. Jutro zawojuje świat, zakocha się i będzie najszczęśliwsza na świecie. Była na to gotowa. Ale ten dzień nigdy nie nadchodził. A ona czekała, coraz bardziej przerażona. 
Blanka był śliczną, wysoką dziewczyną o piegowatej twarzy i wielkich, zielonych oczach. Dbała o dietę, często odwiedzała dermatologa. Była zdrowa jak koń. Biegała, jeździła na rowerze i spala codziennie osiem godzin. Dobrze się uczyła, ładnie się ubierała i była idealną partią. Jednak jej związki z facetami były nieciekawe. Nigdy nie czuła choćby iskierki. Wszystkie te rozmowy, ciekawe spotkania i  lunche, do niczego nie prowadziły. Jej serce biło miarowo, oddech nigdy nie przyśpieszał. O palpitacji serca nie było mowy.

Blanka nie poddawała się łatwo, i choć bała się ogromnie, dała sobie radę. Skończyła studia, obroniła się i nie mając planu na potem, została na uczelni. I wtedy nadeszła burza. Przemoczona do suchej nitki biegła do biblioteki, po drodze rozchlapując wszystkie kałuże. I choć nigdy nie widziała w deszczu nic romantycznego, to dziś o dziwo nie zepsuł jej humoru. Zawsze była gotowa. Na wszelką okoliczność. Miała coś do przebrania. Coś do wytarcia. Przezorny zawsze ubezpieczony. Choć parasola dziś zapomniała. Dzięki temu tuż przed wielkim gmachem biblioteki akademickiej, wpadła na niego. Bartek był wysoki, miał ciemne, rozczochrane włosy, ciemne oczy i wyglądał trochę  jak Tom Hanks po paru miesiącach na bezludnej wyspie. Niby nic a jednak coś. I stało się. Rumiane policzki. Serce szybciej zabiło. Dłonie się spociły. Wiedziała, wiedziała, że go znalazła. 

Pierwsze sześć miesięcy żyli jak we śnie. Najpierw pocałunki. Spojrzenia. Potem dotyk. Sex i cała reszta. Oświadczyny podczas wypadu na weekendu do Londynu. Było tak jak miało być. Romantycznie, pięknie, idealnie. Potem przygotowania i ślub. Duży bo rodzina duża. Jej, jego. Wszystko jak z bajki. Karoca też była. Tylko zakończenie jakoś nie takie.

Miała 35 lat kiedy obudziła się jak ze snu. Snu, który bardzo często zamieniał się w koszmar. Sygnały tego, że Bartek nie jest księciem z jej bajki widziała już przed ślubem. Ale była pewna, że miłość wszystko poskleja. Dopasują się. On do niej. Nauczy się. Ona była poważna i ambitna. Najpierw obowiązki potem przyjemności. On lubił być spontaniczny. Widząc jak gryzie ołówek, pogrążona w myślach, ze stertą papierów na kolanach, czuł podniecenie niczemu nie równe. Uwielbiał ją taką. I pewnego dnia chciał jak w filmach, zrzucić z niej wszystko i wziąć. Kochać ją tu i teraz. Jakby nie miało być jutra. Był tak podniecony i pochłonięty swoim wspaniałym pomysłem, że dopiero po jakiejś chwili doszło do niego, że ona krzyczy nie z radości. Nie chciała spontaniczności. Nie lubiła, jak jej cokolwiek przerywało. Ona skończy, zrobi co do niej należy i wtedy przyjdzie do niego. Nie wcześniej. Kiedy przychodziła do ich sypialni, jemu już nic się nie chciało. Wszystko mu opadło widząc jej wściekłą minę, kiedy miał ją wtedy w ramionach.

Lubiła książki, on nie. Wolał gazety. Mecz z kolegami od czasu do czasu i dobre piwo. Ona wolała herbatę i zacisze domu. Nie lubiła wychodzić. Bo po co? W domu mieli wszystko. Ale to wszystko bardzo nie grało. Miłość miała przecież rozwiązywać problemy, a nie je tworzyć. A teraz? Ona zamiast skupiać się na obowiązkach miała głowę pełną nierozwianych wątpliwości. Lubili inne dania. On nie lubił ani prasować ani sprzątać a do pracy, w salonie samochodowym musiał mieć całe setki świeżych, gładziutkich koszul. Nie pamiętał o jej urodzinach, nie miał wcale pamięci do dat. Był roztrzepany, gadatliwy i zawsze było czuć jego obecność. Nigdy niczego się nie domyślał. Nie rozumiał jej humorów, nastrojów. Zdecydowanie nie można było o nich powiedzieć, że rozumieli się bez słów. Zdecydowanie nie dopasował się do niej. Nie tak miała wyglądać jej idealna miłość.

O dzieciach nie rozmawiali ale jakoś pojawiły się na świecie. Po prostu. Jak to w małżeństwie. To była ostatnia nadzieja. Dzieci będą kwintesencją ich związku. Wszystko odbudują, sprawią, że wróci to uczucie z przed lat i będą szczęśliwi jak nigdy przedtem. 

Jednak rzeczywistość była zupełnie inna. Dzieci były tylko kolejnym pretekstem do kłótni. Żonglowanie obowiązkami stało się dla nich jak dziedzina sportu. Codziennie praktykowali spychologie. Każdy chciał choć trochę dnia uratować dla siebie. Do tego różnice poglądowe w wychowaniu dzieci. Nie trzymali jednego frontu, wręcz walczyli po dwóch różnych stronach barykady. 

Blankę wszystko przestało cieszyć, i kiedy w dniu jej 35- tych urodzin, o których oczywiście zapomniał, zebrała się na odwagę i wyrzuciła mu wszystko, jego wszystkie potknięcia i przewinienia i wybiegła z domu.
Nie miała już tej kondycji co kiedyś. Jej jedynym sportem ostatnio był spacer ze śmieciami do śmietnika albo rzut brudną pieluchą do kosza na śmieci. Ale biegła. Nie mogła się zatrzymać.  Była tak wściekła.  Na Bartka. Na siebie. Na własne dzieci. Wszystko w niej buzowało, jak para pod przykrywką gotującej się wody na herbatę.

Zaczęło padać, jak tego dnia kiedy się poznali. Ale nie miała ani parasola, ani nic na przebranie, więc weszła do małej kawiarenki by uciec przed deszczem. Zatłoczone wnętrze było ciepłe i pachniało cynamonem i kawą. Nie widziała nigdzie wolnego miejsca. Jednak jakaś kobieta z książką i w ciemnych, grubych okularach skinęła na puste krzesło przy jej stoliku. Skorzystała. Nie chciała stać, ani też wychodzić na deszcz. 
Bez portfela, telefonu ani żadnej gotówki, mogła pomarzyć o czymś ciepłym. Ale zaczęła rozmawiać z kobietą przy stoliku i ta sama zaproponowała jej filżankę herbaty. Piła coś zupełnie innego. Herbatę z mlekiem o zielonkawym kolorze. Była lekko słodka, pewnie od miodu i chwilami cierpka, ale przepyszna. 

Jak to często bywa, obecemu łatwiej zwierzyć się niż komuś bliskiemu. Monolog Blanki trwał długo. Opowiadała o wszystkich tych rzeczach, które Bartek miał robić a których nie robił. Które miał mówić, ale nie mowił. O wszystkich tych chwilach, które miał tworzyć, ale nie tworzył. Kiedy to wszystko z siebie wyrzuciła, poczuła się głupio. Skoro był taki straszny, to czemu za niego wyszła? Myśli przelewały jej się przez głowę jak niechciana woda w szalupie ratunkowej. Jedna wielka plątanina myśli i emocji. Kochała go. W dalszym ciągu go kochała. Umiał ją rozśmieszyć. Ją, najpoważniejszą kobietę świata. Czuła się bezpiecznie, kiedy był blisko. Patrzył na nią tak, jakby nie było nikogo innego, co sprawiało, że czuła się wyjątkowa. I kiedy się kochali, wiedziała, że ją kocha. Dokładnie taka jaka jest. A jednak nic się nie układało. Czy to była jego wina?

Doszła do wniosku, że nie ważne jest czyja wina, ale pierwszy raz coś do niej doszło. Rozmawiali z Bartkiem o wielu pierdołach, ale nigdy mu nie powiedziała o czym marzy, jakie ma pragnienia, potrzeby, nawet te przyziemne. Kiedy dzieci były absorbujące, a ona miała prace do napisania, nie prosiła Bartka o pomoc. Czekała, aż sam ją zaproponuje. Kiedy mieli tydzień wolnego i on zaplanował wyjazd w góry, nie powiedziała mu, że woli zostać. Że wolałaby odpocząć w domu, niż tłuc się przez całą Polskę. Zapominał o jej urodzinach. Nie pamiętał żadnych dat. Ale często jej kupował kwiaty, zostawiał liściki.  Chyba nigdy ich nie doceniała. Tak mało w domu pomagał, ale często ona sama go zniechęcała do pomocy. Zrobię to sama, bo i tak nie zrobisz tego dobrze- tak często to powtarzała.  Chciała, żeby czytał jej w myślach. A czy ona czytała jemu? Czy on był z nią szczęśliwy?

A gdybyś w dniu ślubu, wiedziała na 100%, że twój mąż już się nigdy nie zmieni, to wyszłabyś za niego za mąż? -zapytała mnie ta kobieta w kawiarni. I Blanka zastanawiała się nad tym pytaniem, nie potrafiąc zdecydować. 

Co tak naprawdę ją denerwowało? Że nie wynosi śmieci? Że nie sprząta łazienki? Że nie pomaga kiedy ona wtedy tego potrzebuje? Że ją dotyka, kiedy ona tego nie chce? Jak o tym myślała, było jej coraz bardziej głupio. Niby była taka inteligentna, a jednak tak głupia. Marnowali swój czas i swoje życie na kłótnie o głupoty zamiast usiąść i porozmawiać. Marnowali czas na zwalanie winy i obowiązków. Na rozmowy o głupotach i nieistotnych rzeczach, unikając tematów ważnych i jeszcze ważniejszych. Oddalali się od siebie, a między sobą stawiali tysiące głupot, które stawały się bardziej godne ich uwagi.

Kiedy Blanka wróciła do domu, Bartek siedział na schodach. Nie padało już. Słońce wychodziło zza chmur i rozświetlało okolice ostatnimi promieniami tego popołudnia. 
-   Gdzie dzieciaki? - zapytała Blanka, nie mogąc spojrzeć własnemu mężowi w oczy.
-   Śpią. Dałem im kolacje, umyłem i przeczytałem bajki. Usnęły szybko - powiedział cicho.
-  Przepraszam...- zdołała tylko powiedzieć nim całkowicie się rozkleiła. Nie było to do niej podobne.  Bartek odruchowo wstał, wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Nic nie mówił. Dał jej płakać.

Tej nocy długo rozmawiali. Blanka przeprosiła za swój wybuch i za to, że każdego dnia winiła go za wszystko, co działo się nie tak. Jakby chodził z koszulką, z znaczącym napisem IT'S ALL MY FAULT... a ona trzymała go za słowo. Zdała sobie sprawę, że nie czyta w jej myślach i żeby wiedział, o co jej chodzi, musi to powiedzieć. Na głos. Prosto z mostu. Bez owijania w bawełnę.

Okazało się, że i on był pełen pretensji. Przede wszystkim za to, że w jej oczach wszystko robił źle. Nawet kiedy się starał, dla niej zawsze było źle. Niezależnie od tego ile by pomagał, jej zawsze było mało. Zarzucała mu, że nie doceniał jej, nie chwalił. Blanka też go nie doceniała a do tego nagminnie podburzała jego poczucie własnej wartości mówiąc, że się do czegoś nie nadaje. Był przekonany, że Blanka go nie kocha. Dla niego bliskość, potrzeba seksu równała się miłości. Skoro nie chciała iść z nim do łóżka, albo ma innego, albo nie chce już z nim być. A on tęsknił za nią. Ale bał się już cokolwiek inicjować. Blanka tyle razy go odtrącała, że Bartek czuł się jak nieatrakcyjny nieudacznik. Tak, nieudacznik to było dobre słowo. Czuł się głupszy, wybrakowany i niekompetentny. 
Blanka nie miała pojęcia o tym, co czuje jej własny mąż. Ignorowała go, oczekiwała cudów, samej nie dając z siebie nic. Wiedziała, że sama popełniła wiele błędów. Ale bardzo chciała je naprawić. 

Przypomniała sobie Bartka z ich ostatniego wieczoru narzeczeństwa. Spędzili go w niewielkim, wynajętym mieszkanku. Bartek oglądał jakiś mecz a ona , z nogami na jego kolanach, czytała jakąś książkę. W mieszkaniu panował ogólny nieład, za dużo mieli na głowie przed ślubem. Ale liczyło się, że są razem. Każdy z nich robił to, co lubił, ale byli blisko siebie, dotykali się i czuli, że są we właściwym miejscu o właściwym czasie. Czuli się szczęśliwi. Tamtego wieczoru nie mieli oczekiwań wobec siebie nawzajem. Mieli je wobec siebie samych. Może tak miało zostać.
Tak, wyszłaby za niego ponownie, gdyby wiedziała, że nic a nic się nie zmieni. Jedyne co by zmieniła to siebie. Nie było za późno, miała przynajmniej taką nadzieję. Wspólnie opracowali plan działania. Rozmawiali o tym co czują, czego pragną, czego by chcieli od życia, od ich małżeństwa. Ta rozmowa trwała z przerwami parę tygodni. Blanka powiedziała mu o morderczych myślach, które miała za każdym razem kiedy dotykała żelazka. Więc Bartek zdecydował, że się tego nauczy, jeśli ona będzie wstawać wcześniej i szykować rano śniadanie kiedy on wyskoczy na poranny jogging. Uwielbiał biegać, ale od dawna nie miał kiedy już tego robić. Blanka się zgodziła. Zgodziła się też sprzątać łazienkę, jeżeli on będzie, bez jej przypominania, kupował wszystkie ciężkie rzeczy jak woda, mąka, soki, mleko, czy środki czystości. 

W ten sposób podzielili obowiązki. Ale wiedzieli, że to nie rozwiąże wszystkiego. Zobowiązali się, że każdego dnia, kiedy już będą w łóżku, ze zgaszonym światłem, będą sobie mówić o trzech rzeczach, za które są wdzięczni, a które zrobiła ta druga osoba. Dzięki temu cały dzień byli bardziej uważni, zwracali większą uwagę na siebie i na to co ich otaczało i co się faktycznie działo. 
Kiedy on oglądał piłkę, ona szła z przyjaciółką i dzieciakami na plac zabaw. Ona mogła spokojnie czytać książkę wieczorami. Jeżeli dzieciaki się budziły, to Bartek do nich szedł.

Po paru miesiącach do swojej rutyny dodali wieczór randkowy. Wynajmowali znajomą studentkę Blanki i wychodzili. Czasami do kina, na kolacje a czasami jechali na kampus, do jej gabinetu i kochali się na jej biurku. Jeden raz w tygodniu. To był czas tylko dla nich. Ściszali wtedy telefony, i tylko opiekunka mogła się z nimi skontaktować dzięki małemu pagerowi, który kupiła sobie Blanka. Świat ten jeden wieczór w tygodniu kręcił się wokół nich. 

Mijały lata, dzieciaki rosły a oni się starzeli. Mieli wzloty i upadki, ale byli razem. Byli razem bo im zależało i pracowali każdego dnia nad tym, by utrzymywać ogień na ognisku. Czasami lekko się żarzył a czasami płonął pełnym strumieniem ciepła, ale zawsze był. 
Kiedy mieli do siebie pretensje o coś, zapisywali to od razu na kartce i wkładali do którejś książki. Kiedy zebrali się w sobie, wysyłali tylko SMS z tytułem książki i wszystko było wiadomo. Czasami zamiast żali i pretensji, znajdowali wyznania miłości lub wyjątkowo sprośne kawały. Nie chcieli już nigdy niedomówień, nie chcieli straconych dni. Nigdy nie wiedzieli, który dzień będzie ich ostatnim. A gdyby to był dzień ich kłótni? Dzień, w którym więcej w nich był wyrzutów i pretensji niż miłości? Nigdy nie pozwalali sobie na to, by kłaść się spać z poczuciem winy czy złości. Wiedzieli, że życie jest na to za krótkie. I choć byli od siebie zupełnie różni, nie lubili tych samych filmów ani tych samych knajp, to potrafili cieszyć się wzajemnym szczęściem i trwać przy sobie z wdzięcznością i radością w sercu.


Mistrzynie! Zdaję sobie sprawę z tego, iż paroma zdaniami świata nie zmienię. Ale wiem, że dla mnie parę zdań może być dobrym początkiem by zacząć nad czymś pracować. Może i dla ciebie?

Przez wiele lat czułam się niedoceniana, nieszanowana, niezrozumiana... na własne życzenie.
Wszystko co robiłam, robiłam dla innych i czekałam na to, by ktoś mnie docenił, pochwalił, zauważył. Jaki dobry obiad! Jak ty ciężko pracujesz! Jak ty się poświęcasz! Jak pięknie okna się świecą! Jak cudownie wyglądasz... i tak dalej. Czekałam nieraz i czekałam, a kiedy nie słyszałam tego co chciałam usłyszeć, czułam się zła. Świat był taki niesprawiedliwy. A ja ciągle poszkodowana.
Wydawało mi się, że to inni są problemem. Że to inni, robią coś źle. Nie widziałam swoich błędów. Przecież ja tak się poświęcałam!
Sama robiłam to samo. Nie doceniałam tego co miałam, co było mi dane, co robili dla mnie inni. Byłam na to ślepa. Byłam samolubna, niewdzięczna i myślałam tylko o sobie. Lubiłam narzekać i użalać się nad sobą. 
Gdyby tak zostało, nigdy nie doszłabym do miejsca w którym jestem dziś. Zrozumiałam, że muszę przestać robić z siebie męczennice i zacząć robić wszystko dla siebie, a nie dla innych. Nie czekam już na poklask, sama się doceniam, jak mam za co. I staram się być świadoma tego jak wiele zawdzięczam innym ludziom.
Jeżeli chodzi o związek to osobiście stosuje metody o których wspomniałam. Docieranie się zawsze trwa i wszystko rozchodzi się o to, by oczekiwania mieć przede wszystkim wobec siebie i nie liczyć na to, że partner będzie czytał ci w myślach. Ty tego nie umiesz. On też nie. I choć tobie wydaje się coś oczywiste, dla drugiej strony może już nie być. Dlatego rozmawiajmy ze sobą. Rozmawiajmy dużo. I dochodźmy do jakiś wniosków. Wyrażajmy głośno swoje oczekiwania i pragnienia. Bo przecież musimy sobie ufać, jeśli chcemy żyć ze sobą a nie koło siebie.
Pamiętajmy też, że nasi partnerzy zasługują na nasz szacunek a my na ich. Bezdyskusyjnie. Kiedy pokazują nam jacy są, uwierzmy im za pierwszym razem, a nie łudźmy się, że kiedyś się zmienią, dopasują, zaadoptują. 



Komentarze

  1. Gosiu, wspaniały tekst. Mam nadzieję, że dotrze do wielu kobiet.Czytajac go miałam wrażenie,ze jest o mnie. Napisałaś prawdę, robimy z siebie męczennice i oczekujemy od facetów czytania w myślach i strzelamy fochy. Przez pewien czas, też tak robiłam i kłótnia nie było końca. Przeczytałam parę książek, na temat związków i o tym, jak myślą mężczyźni. Zaczęłam pracować nad sobą i razem z mężem zaczęliśmy pracować nad związkiem. Jest trudno,ale powoli widzę efekty. Mam nadzieję,ze wytrwamy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brawo Ty, walcz dalej i nigdy się nie poddawaj! Dziękuje za dobre słowa! Cudnego!

      Usuń
  2. Zgodze sie z przeslaniem tego tekstu. Co jednak w sytuacji gdy mowi sie o wszystkim jasno i dobitnie a druga strona jest na to glucha? Dalej robi to co jej wygodnie? Ja wybralam rozstanie bo skoro daje z siebie 100%, staram sie by druga osoba tez czula sie dobrze i nie bylo domyslow a nadal nic sie nie zmienia a jest gorzej to nie wierze ze docieranie sie pomoze

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasem niektórsy są głusi, żyja w swoim świecie i nie dotrzesz do nich, chyba że będa gptowi. Jednak jeśli chodiz o związki, to ja cały czas trzymam się słów Maya Angelou, że kiedy ludzie ci pokazuja jacy są , uwierz im za pierwszym razem. Nie liczę już i nie czekam aż inni się zmienią. Nie mogę ani i ty nie możesz zmienić drugiej osoby. Jeżeli żyjemy zgodnie ze sobą jesteśmy ze sobą pogodzone, kochamy same siebie, to serce samo podpowie, źe to nie ten kierunek... powodzenia. Serducho dla ciebie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz