126 Alfabet kobiecości - Weronika




- Taka już twoja uroda, - usłyszała jak tysiące razy wcześniej dnia. Znała te słowa na pamięć. 
Od dziecka je słyszała. Zawsze była pulchna. I zawsze słyszała, że tak już musi być. Taką miała urodę. Takie miała geny. 

Kiedy miała 12 lat zbuntowała się po raz pierwszy. Zapisała się na siłownie. Mama bagatelizowała jej problem. Nie miała pojęcia co przeżywa w środku. Weronika patrzała na jej zdjęcia. Nastolatką była prześliczną. Szczupła. Modnie ubrana. I te cudne włosy. Wyglądała zjawiskowo. Tata jej nie raz opowiadał jak wielu adoratorów musiał pokonać, nim uwiódł mamę. Weronika miała nigdy tego nie zaznać. Bo kto pokocha grubaskę? Ojciec ciągle powtarzała jej, że kocha ją taka jaka jest. Ale ona siebie nie kochała. I miała ogromne wątpliwości, czy znajdzie kogoś kto ją właśnie tak pokocha. Czy znajdzie kogokolwiek. Mijały lata i nic się nie zmieniało. Wyglądała jak z reklamy tabletek na odchudzanie. Ten etap przed, ma się rozumieć. A wszystko dookoła niej krzyczało, że jest inna, że jest zła i nie pasuje do niczego. Na okładkach gazet były szczupłe, smukłe modelki. W telewizji ciągle reklamowali fit produkty dla zachowania zgrabnej sylwetki. 

Tylko te najładniejsze z klasy miały przywilej chodzić z chłopakami na randki. A ona. Ona marzyła o tym, by ktoś się w niej zakochał. Jak mówił ojciec, by kochał ją taka jaka jest. Marzyła o swoim księciu z bajki. Marzyła, że ją uratuje z otchłani smutku. 

Smutek nie odchodził. Każdego dnia były nowe postanowienia. I nowe porażki. A raczej powielane. Przestanie jeść słodkości. Będzie więcej się ruszać. Nawet kupiła sobie płytę z jakimś ćwiczeniami. Zacznie się zdrowo odżywiać. Od jutra. I jutro przychodziło a ona nie miała na nic planu. Od śniadania odruchowo chwytała za ciasteczko z pojemnika. A jak już zjadła, to cały dzień do kitu. Musi zacząć od nowa. A skoro od jutra ścisła dieta, to dziś musi sobie dogodzić. Po drodze do szkoły kupowała świeżutkiego pączka, w szkole zjadała hot doga a na obiad dokładkę pierogów z serem i cukrem. Na podwieczorek była szarlotka, a do kolacji już nie dotrwała. Była tak objedzona, że poszła spać. I rano znów to samo. 
Czasem pamiętała rano, by omijać pokusy. Jadła grejpfruta i wychodziła do szkoły. Kanapkę pochłaniała już na pierwszej przerwie i chodziła dalej głodna. Mdliło ją i potrafiła myśleć tylko o drożdżówkach w sklepiku. Na przerwie ktoś otwarł paczkę czipsów. Była tak głodna, że nie odmówiła. 
Na obiad zjadała podwójną porcję, tego co akurat było i szła spać znów zła na siebie i cały świat. 

Wstydziła się tego, że jest taka słaba. Wstydziła swoich porażek, słabości i przegranych walk.

Kiedy były takie momentu, że przez tydzień czy dwa udawało jej się pohamować łaknienie, to wcale nie była z siebie dumna. Wiedziała, że długo nie da rady. Do tego była tak rozdrażniona, że bez kija nie podchodzić. 

Skończyła szkołę i poszła na studia. Dalej gruba. Choć już bardziej świadoma. W lipcu zaliczyła parę wizyt u dietetyczki. W trakcie wakacji miała kiedy sobie gotować te wszystkie dania, które wcale jej nie smakowały. A potem. Potem wszystko wzięło w łeb.

Raczej średnio jej szło akademickie życie. Jak wszystko zresztą. Jakimś cudem zdała dobrze maturę i dostała się polonistykę. Nie miała zamiaru uczyć w szkole, ale to był jedyny kierunek w którym mogła się odnaleźć. Uwielbiała bohaterki z książek jak Anka z Zielonego Wzgórza czy Bethy z Dumy i Uprzedzenia. Lubiła silne, kobiece charaktery. Im zawsze udawało się znaleźć najlepszą partię w mieście. Co nie? 

A ona? Już na pierwszym roku studiów wiedziała, że rewolucji nie rozpocznie. Inne miasto, inni ludzie. Ale wszystko było takie samo. Wszyscy myśleli o przyszłości albo o imprezowaniu. A ona o tym, że najprawdopodobniej jest jedyną dziewicą na roku. Swój pierwszy raz przeżyła już miliony razy. W wyobraźni oczywiście. Sam fakt, że nikt nie chciał jej nigdzie zaprosić, a już o seksie nie wspominając, sprawiał, że czuła się jak nic. Jak robal, którego można ewentualnie zdeptać. Koło Wielkanocy kumpela z roku wyciągnęła ją na imprezę. Bartka poznała przy barze. Był niski, pryszczaty i nieciekawy. Bardzo nieśmiało zadawał jej pytania, próbując z całych sił zrobić dobre wrażenie. Ale Werka skreśliła go już dawno temu. Skreśliła go patrząc na jego fałdy i nieatrakcyjną twarz. Nieświadomie zrobiła mu to, co wszyscy faceci robili jej. 

Po drugim roku zrezygnowała ze studiów. Nie miało to nic wspólnego z nauką. Wiele rzeczy się na to złożyło. Do tego nie miała już odwagi postawić nogi na uczelni. Po tym jak zwierzyła się koleżance, że jest dziewicą, pocztą pantoflową doszło to do grupy popularnych chłopaków, którzy zrobili jej niezbyt miły kawał. Wszyscy się śmiali. Tylko nie ona. 

Jej rodzice zmarli w wypadku samochodowym parę miesięcy wcześniej. Ogromnie to przeżyła i stratę wypełniała cukrem. Nie musiała już dla nikogo udawać. Nie miała już dla kogo zachowywać pozory. Czuła się sama jak palec. Jak szósty palec u ręki, który nikomu nie jest potrzebny. 
Bardzo dużo myślała o śmierci. Ale co jak nic już potem nie ma? A ona nigdy nie spróbuje co to znaczy miłość? 

Spakowała wielki plecak i bez długiego namysłu, ruszyła na południe. Chciała uciec od luster sklepowych, w których widziała się w najgorszym, możliwym świetle, w których nic na nią nigdy nie pasowało i w których widziała grubasa a nie kobietę, która zasługuje na cokolwiek w życiu. Równie dobrze mogła nosić worki pokutne, to i tak nie miało znaczenia. 

Chciała uciec od szufladki brzyduli w wielkich gaciach i obszernych kieckach. Chciała uciec od obtartych ud w czasie wakacji i obolałych stawów. Chciała uciec od spojrzeń ludzi, którzy widzieli ją tak jak ona siebie - niepotrafiącą pohamować się od jedzenia niewolnicę curku, fast foodów i koncernów jak Nestlé. Spała w hostelach. Dorabiała w kawiarniach i w zakładach fryzjerskich, gdyż zawsze miała do tego dryg. Choć w banku nie brakowało jej pieniędzy, ona czuła że musi coś robić, że musi być zajęta. Wtedy mniej jadła. 

W trakcie podróży widziała wiele pięknych rzeczy, ale ciężko było jej je docenić. Była sama. I nieatrakcyjna. Zawsze myślała, że w taką podróż pojedzie jak już schudnie, żeby na zdjęciach jakoś wyglądać. I nie myślała, że pojedzie w pojedynkę. 

Samotne spacery, samotne drinki przy barze. Obtarte nogi i stopy. Przepocone ciało od niekończących się upałów. 

Pewnego dnia siedziała na ławce w porcie i patrzała na kobiety na plaży. Zastanawiała się,  czym się od nich różni. Przecież czuje tak jak one. Marzy tak jak one. Jest taka sama. A jednak inna. Wiele, wiele kilogramów ich dzieliło. Ale co jeszcze? Tylko te kilogramy określały jej wartość? Im większa tym mniej wartościowa?

Tak wiele poniosła porażek. Nie udane diety, przerwane treningi. Tysiące złamanych obietnic. Obietnic danych sobie, które sprawiały, że straciła do siebie szacunek. Po co obiecuje, skoro i tak nigdy danej obietmicy nie dotrzyma....?
Czy ona robiła to sobie sama? Sobie na złość? Bo przecież nie innym. Bo to jej ciało. Czyli robiła sobie na złość. Ale dlaczego? Dlaczego to ile waży ma takie znaczenie? 

I wtedy. Dzień po tym jak znów usłyszała od koleżnaki, że taka już jest, taką się musi zaakceptować. Wtedy zobaczyła na półce w dziale anglojęzycznym książkę "Wszystko to co wiem na pewno" Oprah Winfrey. Niegruba, bez zbędnych okładek, zdjęć czy ozdób. Sam tekst ale jakże magnetyzujący. I wpadła w obsesje. 

Zaczęła słuchać, czytać i myśleć. Zaczęła się uczyć. Bo usłyszała, że słowa mają moc. I zrozumiała też to, że zmarnowała zbyt wiele lat, których już nie odzyska. 

Bo przecież nie ma znaczenia ile waży. Nie ma nikomu nic do uwodnienia. Rodząc się już zasługiwała na to by czuć się wartościową, taka jaka była. Nie musiała zapracować na to, by znaczyć. Jej istnienie miało znaczenie. Kropka. Nie musiała zarobić na to by mieć prawo tu być, istnieć i mieć swoje miejsce na ziemi. Jej waga nie była barierą. Barierę, ten mur między nią a szczęściem zbudowała sama.

Zrozumiała, że jedzenie to już nie tylko jedzenie. To narzędzie, nawyk i jej przekleństwo. 
Była ignorantką, która bezmyślnie szła przez życie połykając dni zamiast się nimi delektować. Połykała życie jak serdelki i cukierki, nie myśląc o tym jak wielkie szczęście ma. Szczęście, że jest zdrowa. Że ma z czego się utrzymać. Że miała cudownych rodziców, którzy ją kochali przez ponad dwadzieścia lat jej życia, i choć teraz ich nie było to zostały jej wspomnienia. Na świecie było tyle kobiet, które czuły to co ona. Czemu? Czemu pozwoliły sobie na taki los. I jak go odmienić?

Weronika bardzo potrzebowała zmiany. Chciała zbudować swój wizerunek i swój świat od nowa. Na targu w Tunisie kupiła kolorowy zeszyt w skórzanej oprawie. Wyglądał jak perski dywan, i miała go od dawna. Ale szkoda jej było w nim pisać. Do tego jednak nadawał się jak ulał.

Każde zmiany, trzeba zacząć w głowie - dowiedziała się z książek, które przeczytała. W głowie i na papierze. Bo jeśli coś spiszesz, to prawie jak cyrograf, ma moc sprawczą. Bardziej się skupiasz na postawionych założeniach, jeśli masz to na piśmie.

Zaczęła pisać o swoich marzeniach, celach, rzeczach, które chciała w życiu. Zaczęła pisać o swoich porażkach i wyciągać z nich wnioski. Ułożyła skrzętnie obmyślony plan. I poszła na kurs gotowania. Była akurat w Mediolanie. Od paru tygodni pracowała w małym salonie piękności. Miała chęci. Pierwszy raz naprawdę miała chęć by żyć.

Kurs gotowania nazywał się "Jedz świadomie" i był trafiony w punkt. Przepisy były proste, szybkie i niedrogie. I co najważniejsze, smakowały. Nie idealizowała już pięknych, kolorowych pączków. Nie kupowała gotowych dań. Jeżeli miała ochotę na słodkości, sama je robiła. Z głową. I jadła z przyjemnością delektując się każdym kęsem. Bez zbędnych wyrzutów sumienia. 

Do pracy chodziła pieszo lub jeździła rowerem. Wcześniej wstawała. Więcej spała. Rano rozciągała całe ciało, piła wodę z cytryną i jadła zdrowe śniadanie. Zaczęła jeść co raz więcej produktów, które same urosły, lub zostały tylko zebrane, a nie przetworzone.  Kupiła sobie rolki i tygodnie uczyła na nich jeździć. Szukała sportu, który polubi. Na uszach zawsze miała słuchawki i słuchała kolejnych książek, które pomagały jej zmienić swoje myślenie.

Nim zobaczyła efekty w lustrze, zobaczyła je w sobie. Poczuła je. Była szczęśliwa. Poznała ludzi, których pokochała jak rodzinę. Przestała oceniać się patrząc przez pryzmat tego ile waży. Dbała o siebie, i ubierała się tak, że wyglądała całkiem przywozicie. Nie obwiniała się już za porażki, po prostu uczyła się na nich i wybaczała sobie. Bo szkoda jej było już życia na rozpamiętywanie błędów. Zmarnowała na to całą dekadę. Tyle wystarczyło. I choć nie miała idealnej wagi, i sama była daleka od ideału, to poznała co to miłość. Bo uwierzyła, cała sobą uwierzyła, że zasługuje na szczęście. Taka jaka jest. Pamiętnik był jej terapeutą, książki wsparciem, a przyjaciele byli wszystkim na raz. A ona była własną bohaterką, i bohaterką kobiet, które podziwiał jej przemianę. Była Mistrzynią Własnego życia.


Komentarze

  1. WOW. Zmagam się z podobnym problemem jak bohaterka.Nie chodzi o wagę ale o inny kompleks. Dobrze się czyta,tylko o wiele trudniej zastosować. Bardzo dobry blog. Pozdrawiam z Zielonej Góry ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie może być łatwo, piękne efekty wymagają pracy.Ale jeśli będziesz wierzyć, będzie dobrze! A może i lepiej. Pozdrawiam również. Wielkie dzięki i serducho dla ciebie!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz