324 Seria fortunnych nieprzypadków Rozdział 8

 


Wiatr zacinał za oknem. Lało jak z cebra. Wyobrażałam sobie ten chłód i wilgoć dzisiejszego poranka i na samą myśl miałam ciarki. Miękka pościel otulała moje ciało. Było mi tak ciepło i przyjemnie. Wcale nie chciało mi się wstawać w taką pogodę! Nic a nic. Co mogłoby mnie wyciągnąć z komfortu własnego łóżka na ten ziąb? Jeszcze do niedawna nic.

Nie miałam celów. Nie miałam marzeń. Kiedyś. Teraz miałam czelność mieć ich tysiące. Właśnie na tę okazję i jej podobne, na przeciwko mojego łóżka stała sztaluga. Nowiutka, pachnąca jeszcze drzewem. Zostałam malarką? Bynajmniej. Stała tam żebym mogła odgonić strach. I lenistwo. Nie chciałam stracić mojego celu z oczu. Nie chciałam się poddać, kiedy zaczną się pojawiać trudności i problemy. A zaczną. Takie jest życie.

Szukałam swojego sposobu. Spodobał mi się pomysł mapy marzeń. Nigdy nie miałam jakiś wielkich marzeń jak dom, auto czy zagraniczne wycieczki. Moje życie to weryfikowało. Żyłam w małym miasteczku, w przeciętnej rodzinie ciężko pracujących rodziców. Ciężko pracujących na pracodawcę, który ich nigdy nie doceni. Nie chciałam tego dla siebie. Dlatego jasno określiłam swoje cele. Na kolorowych kartonikach wypisałam wykaligrafowane sentencje i plany, które chciałam zrealizować. Doświadczenia, które chciałam przeżyć. Roczny dochód z salonu. Ściana zapełniona zdjęciami zadowolonych klientek. Prawo jazdy. Tak. Zdecydowanie coś, czego cholernie się bałam. Nigdy nie siedziałam za kółkiem. Kiedyś wątpiłam w to, czy dam radę czymkolwiek kierować. Chciałam to zmienić.

Obok kartonika z moim prawem jazdy był mały, czerwony Mini Cooper. Nie interesowałam się autami ale ten model właśnie mi się najbardziej podobał. Cały wieczór przeglądałam internety podczas jednej z ostatnich nocek w kinie w poszukiwaniu idealnego auta dla mnie. I bam!! Znalazłam. Idealne. Tuż obok auta były bilety samolotowe do Londynu i Seattle. Dwie wymarzone lokalizacje. Londyn, bo kochałam angielskie romanse i chciałam posmakować angielskiego klimatu. Pojeździć trochę po okolicy. Poznać angielską wieś. Może udać się śladami Harrego Pottera? Seattle, bo kochałam serię powieści o bogatym biznesmenie z przeszłością, który zakochał się w młodej, niedoświadczonej studentce. Kochałam romanse. Mogłabym je czytać na okrągło gdy moje życie powiewało nudą. Choć ostatnio życie zaczynało nabierać smaku. Ale nie o tym teraz. Moja mapa.

Wpięłam tam też moje własne, duże zdjęcie, które Renia zrobiła jakiś tydzień temu. Stałam u niej w ogrodzie uśmiechając się od ucha do ucha. Chciałam być szczęśliwa. Jak wszyscy chyba. Pomału odkrywałam też, co daje mi to szczęcie i co może dać mi go więcej. No więc moja mapa marzeń była jednocześnie mapą moich celów. Realnych, namacalnych doświadczeń, których pragnęłam w swoim życiu. Więc uśmiechnęłam się sama do siebie i odkopałam z pościeli. Rozciągnęłam w każdą stronę. Zrobiłam ze trzy skłony, ze cztery przysiady i ruszyłam do łazienki. Początki salonu były spokojne. Bardzo spokojne. Zachowałam spokój. Nie liczyłam w głowie nieustannie pieniędzy i wydatków.

Skupiłam się na pracy. Na robieniu czegoś konstruktywnego. Wątpliwości czaiły się gdzieś z boku mojej świadomości. Wyraźne. Odczuwalne. Nie dawałam im dojść do władzy. Nie pomyślałam o żadnej promocji czy ogłoszeniach. Część moich klientek była zachwycona nowym miejscem i chętnie przychodziły. A część niekoniecznie. Wolały wygodę własnego domu. Tu na pomoc wkroczył mój ojciec. Po raz któryś mnie uratował od zguby, chyba nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Znał kogoś kto zajmował się marketingiem i promocją w mediach społecznościowych. Syn kogoś, kto wisiał mu przysługę. Nawet po znajomości, kosztowało to majątek. Wierzyłam, że się zwróci. Że warto  to zrobić. Musiałam w to wierzyć. W mój pomysł, w moją ciężką pracę i w siebie samą. Bo jak nie ja, to kto będzie w to wszystko wierzył?

Pierwszą klientkę miałam tego dnia o 08:00. Ostatnią późnym wieczorem. Wczoraj miałam luzy. Nauczyłam się obsługi kasy fiskalnej. Nauczyłam się robić remanent i składać zamówienia w hurtownii. Zaczęłam nawet myśleć o kimś do pomocy. Może jakaś studentka czy mama, która chciałaby sobie dorobić. Chciałam małymi krokami iść do przodu. Bywały dni, kiedy nikogo nie miałam zapisanego. Obrabiałam wtedy zdjęcia i dodawałam je na moje nowe konta na Instagramie i Facebooku. Robiłam zamówienia i oglądałam nowe tutoriale. Wszystko, żeby nie usiąść z założonymi rękami i nie denerwować się. Stałe opłaty, które co miesiąc trzeba było opłacić, nie były niskie. Czynsz, media, mój ZUS i podatek ryczałtowy. Do tego ta promocja i nieustanne starania o to, by zaistnieć, by stać się widzialną.

Jesień była coraz mroczniejsza, temperatury coraz niższe a ja co rano wstawałam i patrząc na moją mapę marzeń, ubierałam się w optymizm i determinację. Szłam do pracy i robiłam swoje. Moje dochody nie były na razie wysokie. Ale postawiłam sobie za cel przetrwać. Przetrwać. Wszystko, byle się nie poddać. Nie chciałam, oj jak ja bardzo nie chciałam usłyszeć słów - a nie mówiłam!

Listopad przeszedł w grudzień. Grafik powoli zapełniał się nowymi klientkami. Od polecania do polecania. Od reklamy do reklamy. Na Sylwestra miałam umówione klientki już od wczesnego rana. Moje bokserskie warkocze chyba stawały się coraz mocniejsze. Do tego kolorowe, doczepiane pasemka i przedłużane włosy. Coraz częściej słyszałam, że mam dobrą rękę do włosów. A ściana powoli zapełniała się zdjęciami, które sukcesywnie wywoływałam. Internet to jedno, ale fizyczne ślady kolejnych sukcesów napędzały nowe zadowolone klientki.

Renia wyjeżdżała na święta do syna. Ostatnio tak rzadko się widywałyśmy, że tuż przed wyjazdem, obiecałam zrobić jej farbę i podciąć końcówki. 

- Pani prezes we własnej osobie - zaśmiała się, widząc mnie w progu.

- Taka ze mnie pani prezes jak z ciebie wredna jędza.

- No nie wiem. Nie znasz mnie aż tak dobrze. Nie raz ktoś mnie tak nazwał - śmiała się z

mojej miny, w między czasie przyrządzając już aromatyczną herbatę którą tak

kochałam. Dzisiaj czułam w powietrzu cynamon, imbir i coś bardzo słodkiego - A jak

idzie interes?

- Powoli, do przodu. Nie narzekam. Czuję, że jestem na dobrej drodze.

- To akurat widzę. Wyglądasz zupełnie inaczej. Nie stoisz zgarbiona. Nie obgryzasz ciągle

paznokci.

- Nigdy nie obgryzałam paznokci! - protestuje.

- Wiesz o co mi chodzi. Rok temu wyglądałaś, jakbyś bała się żyć.

- Chyba trochę tak było.

- A dziś?! Proszę- pokazuje na mnie - Silna, pewna siebie kobieta.

- Nie przesadzaj. Dalej jestem pełna wątpliwości. Po prostu staram się ich nie słuchać i ich

nie uzewnętrzniać.

- A to już jest dużo. To co sobie powtarzasz...

- ... to staje się twoją rzeczywistością. Tak, wiem. I pamiętam o tym.

- A jak Maks, jeśli mogę niedyskretnie spytać.

- Możesz. Maks okej. Spotykamy się. W święta ma poznać moich rodziców.

- Poważnie się robi?

- Nie. Moi rodzice nalegali. Chcą wiedzieć z kim spędzam tyle czasu.

- Ach tak.

- Wiesz jak moja mama. Chciałam jej się postawić, bo dla mnie to za wcześnie. Układa

nam się. Jest naprawdę fajny. Ale nie chcę niczego przyśpieszać.

- Dobrze cię traktuje? Jakby co skopie mu tyłek, więc zaraz mi mów.

- Tak, chciałabym to widzieć! - śmieję się na samą myśl - ale nie masz o co się martwić. To prawdziwy dżentelmen - odpowiadam z lekkim rumieńcem na twarzy. Prawda jest taka, że czas nie jest dla nas łaskawy. Od randki do ranki, czas leci tak szybko. On prowadzi biznes, ja prowadzę biznes - ha! Ja biznes!- i nieustannie brakuje nam czasu. Nawet ze sobą nie spaliśmy!

- Babciu! - nagle słyszę wołanie z przedpokoju.

- Tutaj Dorian! - krzyczy Renia popijając ze swojej filiżanki.

Dorian? Wnuczek i wnuczek i nagle Dorian. A gdy Dorian wszedł do kuchni, dziękowałam bogom pod nosem, że mam zajęte ręce. Wyglądał zupełnie inaczej niż wszyscy mężczyźni, których dotąd poznałam. Długie, rozpuszczone włosy. Wysoki, bardzo smukły ale bez żalnych muskułów. Delikatne rysy twarzy i ogromne, bystre oczy o barwie pierników.

- Hej babciu. Nie było korków i jakoś tak się wcześniej zebrałem. Ale widzę, że jeszcze nie

gotowa.

- Dorian, to jest Antonina. I musisz poczekać, aż zrobi mnie na bóstwo.

- Hej - wyciągnął do mnie rękę, ale obie miałam brudne od farby i zajęte więc cofnął dłoń -

miło cię wreszcie poznać. Babcia ciągle o tobie mówi - spojrzał na mnie, wprost w oczy z taką pewnością siebie, kompletnie bez skrępowania, jakby świat do niego należał.

- Hej. A ja w sumie nic o tobie nie słyszałam. Tylko tyle, że istniejesz.

- Babcia musi mieć o mnie wysokie mniemanie w takim razie.

Zaśmiał się, ale Renia spiorunowała go wzrokiem. Dziwny prąd nagle przeszedł przeze mnie. Z całych sił skupiłam się na zajęciu, spokojnie przejeżdżając farbą kolejne pasma Reni włosów. Spokojnie. Wszystko jest pod kontrolną.

- Hej, co się tak zamyśliłaś. Na Wielkanoc nie skończysz w tym tempie.

- Przepraszam, rozkojarzyłam się - przyznałam się.

Otrząsnęłam się ze zdradliwych emocji i wróciłam do siebie. Byłam opanowaną businesswoman a nie rozkojarzoną nastką, która nie wie co robi. Układałam swoje życie. Miałam jasno wytyczone cele. Żadnych rozproszeń. Dlaczego więc czułam jakby coś się zmieniło?

Wyściskałam Renię i wręczyłam jej prezent, który miała włożyć pod choinką i dopiero wtedy rozpakować. Ja dostałam paczkę z pięknym czajniczkiem, dwoma filiżankami i zestawem herbat. Cieszyłam się jak głupia. Wyglądał na drogi a ja jej kupiłam komplet moich ulubionych książek i ręcznie robioną ramkę. Teraz było mi strasznie głupio.

Nie byłabym sobą, gdybym się na czymś nie wyłożyła. Ale to nic. Pokochałam te starszą panią i chciałam, żeby o tym wiedziała. Szłam do domu czując się bardzo dziwnie. Jakieś takie mrowienie opanowało moje wszystkie odnóża. Skupiłam myśli na niebie, na gwiazdach, na wszystkim, co się dało, byle nie wpuścić do swoich myśli tego mężczyzny o literackim imieniu.

Gdy wróciłam do domu, rodzice siedzieli przed telewizorem. Akurat oglądali jakieś wiadomości. Ojciec miał straszną minę, coś mówił gniewnie do telewizora. Mama siedziała z podkulonymi nogami z telefonem w dłoni. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Oboje wyglądali na zmęczonych i jakoś takich nieszczęśliwych. Chciałam ich jakoś pocieszyć, podnieść na duchu, ale jak? Do pierwszego miliona długaaaaa droga. Ślubu nie planuje. Co mogłoby ich ucieszyć?

Przywitałam się z nimi i już szłam do siebie, ale w ostatniej chwili odwróciłam się. Coś mnie podkusiło, coś sprawiło, że się na to zdecydowałam, chociaż czułam od dawna, że powinnam to powiedzieć na głos.

- A... tato? Mamo? - zawołałam dość cicho. Zastanawiałam się czy mnie słyszą przez

nabrzmiały dźwięk telewizora.

- Tak, kochanie? - odwrócili się i spojrzeli w moim

- Wiecie, nie wiem czy kiedykolwiek wam to powiedziałam, ale jestem z was dumna. Dumna z tego, że zawsze tak ciężko pracujecie, niezmordowanie, dzień w dzień. Nie narzekacie nigdy na to, jak wam ciężko a przecież na bank wam ciężko. Dbacie o siebie nawzajem i o mnie. Walczycie tak dzielnie każdego dnia. Chciałam wam tyko powiedzieć, że jestem z was dumna i doceniam to. Doceniam wasze poświęcenie. Mam tylko nadzieje, że choć trochę jesteście tutaj szczęśliwi, ze mną.

I poszłam do siebie. Rano musiałam otworzyć zakład. Ostatni dzień pracujący przed świętami. I chciałam zanieść paczkę, którą przygotowałam dla dziewczyn, które mnie szkoliły. Zwolniono mnie, ale na moje własne życzenie. To nie zmieniało faktu, że nauczyły mnie ogromnie dużo. I czułam potrzebę im podziękować i przeprosić raz jeszcze. Nie chciałam już być tym człowiekiem, który nie docenia innych ludzi, który bierze dobroć i uczynność za pewniaka.


Poprzednie odcinki w spisie treści!

Komentarze