227 UCZENNICA Lekcja 22


Zapraszam do sklepiku Mistrzyni!


Zbliżała się zima. Liście z drzew już opadły, dni były krótkie a mrok i zimno wszechobecne. Od dwóch tygodni walczyłam ze sobą, własnym lenistwem i całkowitym brakiem chęci i motywacji.

Rano nie mogłam zmusić się by wstać, z trudem zwlekałam się z łóżka by zdążyć do pracy. O żadnych ćwiczeniach nie było mowy. Gdy biegałam do pracy, praktycznie spóźniona i widziałam te wszystkie świąteczne dekoracje, robiło mi się ciężko na sercu. Czułam się ostatnio taka samotna. Walczyłam ze sobą i swoimi myślami, ale tę walkę przegrywałam na całej lini. Kierunek, jaki nabierało moje myślenie, nie był dobry. Wiedziałam, że muszę zacząć działać. Ale moja podświadomość szeptała mi cały czas - odpuść, daj sobie spokój, po co tak się wysilasz? Dla kogo tak walczysz? Dla siebie? 
Bo przecież nie miałam nikogo innego. 

Pewnego wieczoru, zaraz po pracy, poszłam na spacer, na molo i całkowicie się rozkleiłam. Płakałam długo, prosto z serca. Myślałam o tym, co przeczytałam poprzedniej nocy. Była już druga nad ranem a sen dalej nie chciał przyjść. Powinnam odpuścić - czytałam, powinnam przestać tyle myśleć i zaufać. Nie wiedziałam tylko czy potrafię. Kiedy miałam wiecznie coś do roboty, kiedy mój plan dnia był napiety i wiedziałam czego mogę się spodziewać, było łatwiej. Nawet medytacje robiłam trochę na autopilocie, skupiając się raczej na tym, co mam do zrobienia, co mnie czeka, niż na sobie i tym, co w środku. Bałam się, że jeśli zwolnię, jeśli wyłączę tego autopilota, to się rozsypie.

Anka zaprosiła mnie na święta. Wiedziałam, że mam wokół siebie cudownych ludzi, to był skarb, który doceniałam. Ale brakowało mi rodziny. Brakowało mi czegoś, a może raczej kogoś. Święta mnie przerażały. Nie ja jedna jestem sama a i partner nie rozwiąże moich problemów, nie będzie odpowiedzią na całe zło. Miliony kobiet jest związkach i dalej są nieszczęśliwe. Ale ja zwyczajnie chciałam z kimś dzielić życie. Chciałam mieć z kim porozmawiać przed snem, z kim zjeść obiad po powrocie z pracy. 

Postanowiłam zostać w Sopocie na kolejny rok. Powrót do Warszawy mnie przerażał, zwłaszcza po ostatniej nocy z Bastianem. Szef zaproponował mi stanowisko młodszego kierownika i byłam zachwycona tą propozycją, choć i lekko przerażona. Ankę nie interesowała ta posada. Jej życie to były desery, do tego kochała być kelnerką, więc nie musiałam mieć wyrzutów sumienia. I choć spełniałam się w tym co robię, uczyłam się codziennie czegoś nowego, to brakowało mi trochę tej energii, którą miałam na początku. Coś się układało, coś robiłam dobrze i los był dla mnie coraz bardziej łaskawy. Ja jednak coraz częściej czułam żal, strach i chyba też złość, zamiast wdzięczności. Czułam się z tym bardzo źle.

Następnego ranka, zaraz po przebudzeniu, odpaliłam aplikację z medytacją i zaczęłam głęboko oddychać. Ale kiedy skupiałam się na ruchu mojej przepony, na swoich odczuciach, wszystko zaczynało mnie swędzieć, denerwować, drażnić. Nawet czułam jakieś dziwne rewelacje w żołądku, dziwne mrowienie i mdłości, więc odpuściłam. Zamiast lepiej, czułam się gorzej. Nie stało się to po raz pierwszy.

-Leti, co jest? Czemu jesteś taka spięta?- zapytała mnie Anka w czasie przerwy.
-Jakoś tak ostatnio dziwnie się czuje. Nie mogę się na niczym skupić, jestem rozdrażniona. 
-Za mało się śmiejesz. Za mało o siebie dbasz.
-Dalej biegam, zdrowo jem, to nie starczy? -skłamałam, bo wstyd mi było przyznać się do prawdy.
-Pewnie, że nie. Nie śmiejesz się, nie cieszysz. Jesteś wiecznie napięta. Odpuść.
-Gdzieś już to słyszałam. Odpuść. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
- Może, a może nie.
-Ty wiecznie się śmiejesz, wiecznie masz ten błysk w oku. Ja tak nie potrafię. 
-Jasne, że potrafisz. Każdy potrafi. Musisz odpuścić. Znaleźć w sobie dziecko i wyluzować.
-Dziecko?
-Dziecko. Każdy ma w sobie dziecko, a twoje jest poranione i wiecznie takie poważne i sztywne jak kij od szczotki - zaśmiała się Anka -Wiem! Zróbmy coś szalonego.
-Ty sama jesteś dość szalona.
-Ja nie żartuje. Zróbmy coś szalonego!
-Ale co?
-Mam świetny pomysł. Porywam cię jak tylko skończę zmianę.

Anka pożyczyła szefa samochód i ruszyłyśmy w stronę świateł Gdańska. Miasto pięknie się paliło milionami małych lampek. Wyspa Spichrzów była wręcz bajeczna. Poczułam się jak w innym świecie. Jak w bajce. Spacerowałyśmy wzdłuż Motławy, jadłyśmy prawdziwe burgery i śmiałyśmy się z wszystkiego. Anka doskonale wiedziała czego mi brakowało. Właśnie tego. Tej chwili beztroski. Tej chwili zapomnienia.

Ale na tym, nie skończyłyśmy naszej wyprawy. Od jakiegoś czasu, niedaleko Krowiej bramy stał Diabelski Młyn. Miałam lęk wysokości. Zresztą pewnie nie tylko wysokości. Więc nawet nie przyszło do głowy się tam pchać.

-Idziemy! Stamtąd są najlepsze widoki - oznajmiła Anka, pokazując na źródło mojego przerażenia.
-Chyba na głowę upadłaś. Nigdzie nie idę. 
-Idziesz. Idziesz i kropka.
-Nie. Nie idę. Mam lęk wysokości.
-Lęki trzeba przełamywać. Trzeba robić to, czego boisz się najbardziej. Trzeba działać, pomimo strachu. Więc jedziesz - zapewniła mnie, patrząc na mnie ciepło, z uczuciem. Wiedziałam, że nie robi tego złośliwie. Wiedziałam, że wierzy we własne słowa. 

I pojechałyśmy. Miały być trzy okrążenia. Trzy szybciutkie okrążenia i po sprawie. Poczułam się nawet podekscytowana. Darłam się prawie cały czas. Ze szczęścia, ze strachu. Żołądek miałam w gardle, wszystko mi w głowie wirowało ale byłam dumna z siebie. Kiedy koło wyruszyło w górę po raz czwarty, myślałam, że zemdleję. A Anka tak szczerze się śmiała i wiwatowała. I na chwilę spojrzałam na horyzont, na miasto. Rozejrzałam się wokół i szczęka opadła mi z wrażenia. To było po prostu niesamowite. 

-Widzisz. Nie było tak źle. Nasze obawy są często gorsze od rzeczywistości.
-Tak. Masz rację. Na pewno masz rację.
-My, kobiety, damy radę, zawsze sobie poradzimy. Jesteśmy nie do zdarcia!

Śmiech, strach, odwaga i łzy. To był mój moment zapomnienia. Na pamiątkę tego dnia kupiłam sobie cudowny medalik z kotkiem, cały zrobiony z bursztynu i nosiłam go dumnie na piersi. Tak bardzo byłam pochłonięta wszystkim, że naprawdę przestałam dostrzegać uroki codzienności. Myślałam o przyszłości, o tym, co będzie i bałam się. Obawiałam się, że będę już zawsze sama. Ale myśląc o tym, pewnie przegapiłam z tysiąc okazji na poznanie kogoś, kto może był mi pisany. 

Miałam solidne postanowienia. Spisałam dzisiejszy dzień ze szczegółami i poszłam spać jeszcze przed dziesiątą. Usnęłam jak dziecko. Jak małe dziecko i spałam spokojnie, pełna nadziei i wiary we własne siły, we własną odwagę.

Rano obudziłam się znów przerażona, znów tak samo samotna. Otaczał mnie mrok, własne, niedotrzymane obietnice i tysiące oczekiwań jakie miałam wobec siebie. Ale powiedziałam sobie stop. Wystarczy. Byłam zdecydowanie uzależniona od osądzania samej siebie i krytykowania własnych decyzji i własnych czynów. Cóż miałam tym osiągnąć? Cóż miało mi to dać? Czyż ja nie byłam wystarczająca, taka jaka byłam? Przecież każdy zasługuje na szczęście, na miłość. Więc ja też. Postanowiłam więc dziś odpuścić sobie lub choć spróbować. 

Usiadłam po turecku na swoim łóżku, wyprostowałam się, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam moją medytację. Nigdy nie siadałam do medytacji z intencją, ale tym razem miałam taką. Wybaczyć i odpuścić. Oddychałam spokojnie, wsłuchując się w dźwięk własnego oddechu i powtarzałam sobie w myślach - wybaczam ci, kocham cię, wybaczam ci, kocham cię, wybaczam ci, kocham cię.... 
Moja mantra sprawiła, że poczułam jak całe moje ciało się rozluźnia. Łzy kapały mi po policzku, czułam swoje serce, swój oddech. Czułam w sobie życie. Po pewnym czasie podziękowałam za tę chwilę, za te wszystkie emocje i położyłam się płasko na ziemi. Podążałam za własną intuicją i rozłożyłam szeroko ramiona, patrząc w biały sufit. I czułam jakby coś się ze mną działo. Ale nie potrafiłam tego nazwać. 

Praktycznie w podskokach dotarłam do pracy. Uśmiechnięta i dziwnie lekka. Mój dobry humor jednak szybko został wystawiony na próbę. O jedenastej do kawiarni weszła grupka nastolatków, którym pewnie przepadły zajęcia w szkole, a może poszli na wagary. Śmiali się głośno i wulgarnie, robili głupie komentarze co do każdego dania, aż doszli i do mnie. Jak tylko się odwróciłam od ich stolika, usłyszałam jak komentują moją figurę i to jak wyglądam w fartuszku. Zrobili to, co ja sama robiłam tak często - ocenili mnie całą, patrząc tylko na moje niedoskonałości. Ale czy oni ich nie mieli? Sami pewnie osądzali siebie samych gorzej niż mnie. I zamiast płakać i rozczulać się nad sobą, zaczęłam ich żałować. Sami mieli swoje problemy z własną akceptacją i znalezieniem swojego miejsca. Pewnie rozbili wszystko tak, czy czuć się częścią jakiejś grupy, by spełnić czyjeś oczekiwania. Ja nie zamierzałam przez to cierpieć. Nie zamierzałam.

Wybaczam ci, kocham cię. Te słowa stały się moją mantrą, moim wszystkim. Powtarzałam ja sobie zaraz po przebudzeniu i tuż przed zaśnięciem. Pracowałam ciężko, ale i też coraz częściej dawałam sobie chwile małych radości. Zaczęłam rysować, szkicować to co widzę i ludzi, którzy mnie fascynowali. Jak pewien starszy Pan, który z utęsknieniem patrzył na morze, za każdym razem gdy go widziałam. Nie byłam w tym dobra, ale chciałam próbować nowych rzeczy. Wróciłam też to mojego zamiłowania kinem. Oglądałam wszystkie dobre premiery i wracałam do ulubionych filmów z przeszłości. 

Odpuściłam na razie ćwiczenia, odpuściłam biegi. Ale każdego dnia siadałam do medytacji, spisywałam moje przepisy i karmiłam bezdomnych.

Coraz częściej myślałam o Szafrańskiej. Zastanawiałam się gdzie jest i co robi. Wszystkim  najbliższym wysłałam świąteczne kartki, nawet Bastianowi. Nie chciałam chować urazy, nie chciałam w sobie tego żalu. Ale nie miałam pojęcia gdzie jest moja mentorka i czy jeszcze kiedyś ją zobaczę.

Tak bardzo chciałam mieć własną kawiarnię, że odstawiłam wszystko na bok, by jak najszybciej dojść do celu. Ale nie byłam na to gotowa i nie chciałam odstawiać życia na później, w pędzie za jakimś sukcesem. Czułam gdzieś w środku, ale jeszcze bałam się do tego przyznać, że spotykanie się z chłopakami też odstawiałam na bok, jak i remont mojej klitki i wszystko inne, czekając aż schudnę, aż stanę się kimś innym, kimś więcej niż byłam dziś. 

Ale podczas jednej z medytacji doszło do mnie, że żadne moje osiągnięcie nigdy nie sprawi, że będę kimś czy czymś więcej. Zawszę będę Letycją. Zawsze będę sobą. I może czas najwyższy było poczuć się wystarczająco dobrą i wartościową, z tym co miałam i kim byłam dziś.

Zapraszam do sklepiku Mistrzyni!

Komentarze