226 Wiara



"Jeśli pozwolimy sobie wierzyć, że wszystko jest trudne, bolesne czy niemożliwe, to tak będzie..." 
Tak pisałam w swoim ostatnim poście, Prawo Przyciągania. I tak jest. 

Wierzymy, że nie mamy nad niczym kontroli. Wierzymy, że wszystko jest poza naszym zasięgiem. Wymyślamy tysiące powodów by czegoś nie spróbować, nie zaryzykować. A jak spróbujemy i poniesiemy porażkę, to my same czujemy się jak porażka. 

Mężczyźni popełniają błędy, tak samo jak my, ale ich nie demonizują, nie demonizują siebie. My jak najbardziej. Zawsze szukamy w sobie powodu by się skrytykować, by stwierdzić, że to jakie jesteśmy jest powodem naszej porażki. Dlaczego tak jest? 

Stoję przez lustrem. Jest wcześnie rano. Słońce wdziera się przez okna, słyszę śpiew ptaków i czuję zapach poranka w nozdrzach. Patrzę na siebie i zastanawiam się co widzę? Definitywnie jestem niedoskonała. Nawet bardzo. Mogłabym wyliczać wszystkie defekty, ale po co? Czy Maria Curie albo inne, wielkie kobiety, wątpiły w siebie z powodu rozstępów, za obszernych ud czy krzywego nosa? Jestem niedoskonała. Ale patrząc na siebie dziś, widzę piękną, młodą kobietę, która z dnia na dzień jest odważniejsza. 

Czy wierzę, że ta kobieta w lustrze zasługuje na miłość? Na szacunek i dobro w swoim życiu? Tak! Taka jaka jest? Tak! Wierzę w to. Wierzę, że jestem wartościowa, że świat jest ciut barwniejszy dzięki mnie. I nie dlatego, że jestem wyjątkowa, ale dlatego, że jestem. Po prostu. 

Co różni ludzi, którzy zasługują na miłość, na dobro, na szacunek od tych, którzy na nie nie zasługują? Brené Brown poświęciła wiele latach na badanie wstydu, wrażliwości, na zbadanie kto i kiedy czuję się wart. Wart miłości, szacunku, poczucia przynależności. Kto czuje się wartościowy a kto nie. Co tych ludzi różni? Odpowiedź była prosta, choć może nie oczywista. Różni ich wiara. Wiara w to, że są, że zasługują. Tylko tyle. Wiara. Wiara w to, że mamy dość odwagi, by być sobą, by mówić o sobie i swojej historii bez ubarwiania. Wiara w to, że zasługujemy na dobro i sami okażemy je sobie jako pierwsi. Wiara w to, co robimy, bez gwarancji, co z tego wyniknie. 

Wiara to było dla mnie obce słowo pod każdym względem. Swoją wiarę zgubiłam na długie lata i wiem co to znaczy być po tej drugiej stronie muru. 

Pamiętam jak dziś swoje pierwsze spotkanie do bierzmowania. Mroźne popołudnie, wiatr hulał na zewnątrz. Kościół był słabo oświetlony. Ksiądz stał na przedzie i przemawiał. Słyszę jego słowa - ostre, dobitne i wypowiedziane tak, że dowódca kompanii wojskowej by się nie powstydził. Jego słowa odbijały się echem w prawie pustym kościele. Tylko nasza grupka i ta niezidentyfikowana obecność. 
- Bierzmowanie jest dla ludzi godnych Boga. Czy wy jesteście godni przyjąć ten sakrament? Czy na pewno jesteście godni Boga? - krzyczał ksiądz, a jego słowa wbijały się w moją dusze niczym sztylety. 

Ja? Godna? Ależ skąd! Miałam wtedy trzynaście lat. Moi rodzice od pół roku nie mieszkali już ze sobą. Od paru miesięcy mieszkałyśmy tylko we dwie, ja i mama, w niskim, strychowym mieszkaniu, które było zimne, niegościnne, obskurne i daleko mu było do tego, by być moim domem. Ale na nic więcej nie było nas stać. Dla mnie ta nowa sytuacja to był szok. Od ponad roku doświadczałam tak gwałtownych, niechcianych i bolesnych zmian, że nie wiedziałam już ani kim jestem, ani kim jest moja rodzina. Czułam się winna. Czułam si nic nie wata przez to wszystko. 

Czy to przeze mnie się rozwiedli? Nie byłam dobrą córką, czy tak? Byłam zbyt wymagająca? Moje utrzymanie było zbyt kosztowne? Z córeczki tatusia stałam się obcą, w której obecności wszyscy czuli się niekomfortowo. Ja sama przede wszystkim czułam się niekomfortowo. Źle mi było ze sobą. Miałam tysiące pytań, na które nikt nie chciał mi odpowiedzieć. Więc sama udzieliłam sobie odpowiedzi. Czemu mnie to spotkało? Bo nie zasługujesz na nic lepszego. Czemu tak cierpię? Bo nie zasługujesz na miłość. Czemu tata odszedł? Bo ludzie od ciebie odchodzą. Bo nie jesteś dość dobra, by cię chcieli.... 
Ja miałam wtedy 13 lat, ale wiem, że kobiety w każdym wieku zadają sobie te pytania. Czemu odszedł? Czemu jestem sama? Czemu nie jestem szczęśliwa? I odpowiedź jaką sobie same dajemy zawsze jest bardzo krzywdząca.

Mama płakała wieczorami. Za dnia próbowała pracować zawodowo. Pierwszy raz od dwudziestu lat. To były czasy, kiedy bezrobocie było ogromne, zarobki fatalne a żyć za coś trzeba było. Nie potrafiłam się odnaleźć w tym wszystkim. Potrzebowałam wsparcia, rozmowy, otuchy. Ale nie dostałam jej. I słysząc słowa tego księdza stwierdziłam, że Bóg nie istnieje. Nie może istnieć. I zamknęłam swoją dusze i swoje serce, z roku na rok stając się coraz większą ateistką i coraz większym wrakiem człowieka. 

Przestałam wierzyć nie tylko w istotę wyższą, ale i w siebie. Przestałam wierzyć, że jestem coś warta. Mój całkowity brak wiary wpływał na moje decyzje. Bo wybierałam źle. Często otaczałam się ludźmi, którzy mnie ranili, którzy nie byli dla mnie dobrzy. Nie starałam się, nie walczyłam. Nie podejmowałam ryzyka. Nie uczyłam się, nie snułam planów na przyszłość. A każda decyzja i jej konsekwencje tylko mnie bardziej w mojej wierze utwardzały. Czy raczej w jej braku.

"I fear I am broken, I won't mend, I know. Who will sing me lullabies... who will sing me to sleep..." śpiewała Kate Rusby. Boję się, że jestem rozbita, nie da się już mnie naprawić, wiem o tym. Ale kto będzie mi śpiewał kołysanki...". Słyszałam te słowa i łzy kapały mi na parapet okna w moim pokoju. Przesiedziałam tam całe wieki. Wieki samotności i cierpienia. Patrzałam w gwiazdy albo oglądałam ukochane filmy. O życiu i miłości, która wierzyłam, że nie jest dla mnie. Do dziś pamiętam zarys krajobrazu, do dziś pamiętam jak czułam się w środku rozdarta. 

Szłam długo, cały czas w dół. 
Aż zeszłam na samo dno. Jak mogło być inaczej? 
Mężczyzna na którym mi zależało, wybrał inną. Kolejny mnie odtrącił. Jeszcze inny, po wspólnie spędzonej nocy, udawał, że nic się nie stało. Rodzice, na których tak bardzo chciałam polegać, sami polegli. O uwagę ojca zawsze musiałam zabiegać, a i wtedy nie był mną nigdy zainteresowany tak na serio. Nie rozumiał mnie, tego przez co przechodzę, nie było w nim empatii. Nie rozumiał do czego doprowadziły jego i mojej mamy błędy. Wśród przyjaciół też czułam się odludkiem. Choć wiele razy bardzo się starałam, nie raz dostałam po pysku. Choć niekiedy stawałam na rzęsach, zawsze zostawałam w tyle. Chciałam beztroski, chciałam nadziei, chciałam radości i śmiechu. A zawsze trafiały mi się łzy. Chciałam choć raz, w tym całym bałaganie, którym było moje życie poczuć, że jestem wyjątkowa, że coś znaczę. 

Patrząc w lustro czułam wstyd. I kończąc szkołę, obiecałam sobie zmianę. Skoro nie dla siebie, będę żyć dla innych. To będzie moim celem. I tak się stało. Wierzyłam, że tak można żyć. Mając dwadzieścia lat studiowałam dziennie i pracowałam praktycznie na pełen etat. Byłam odpowiedzialna, dobro innych stawiałam zawsze ponad swoje własne. Potrzeby innych były zawsze ważniejsze. Do granic możliwości stałam się samodzielna i moim marzeniem było stanie się kiedyś całkowicie niezależną od innych. Nie chciałam niczyjej pomocy. Taka Zosia Samosia do potęgi entej. Nie wierzyłam w Boga ale zaczynałam budować swój własny system wartości i zasad i byłam mu wierna. 

Lata leciały a ja, wiecznie zajęta, nie miałam już czasu na łzy, na użalanie się nad własnym losem. Od momentu gdy rano otwierałam oczy aż do momentu jak same opadały, bez mojego zezwolenia, byłam aktywna. Wiecznie w biegu. Dla siebie nie zostawiając nic. Odkładając swoje szczęście na później, na może kiedyś. Dalej nie wierzyłam w to, że można mnie kochać tak po prostu. 

Kiedy wreszcie dopuściłam do siebie drugiego człowieka, mojego obecnego męża, wmawiałam sobie, że to wszystko przelotne. Robiłam wszystko, by się nie zaangażować. Ostrzegałam go - możemy być razem tylko na moich zasadach. Żaden związek, żadna miłość. To nie dla mnie. Byłam zdecydowaną przeciwniczką ślubu i małżeństwa. Pamiętam taką sytuację, kiedyś poszliśmy na wspólne zakupy, i mój ukochany, tak pięknie wychowany przez moją najukochańszą teściową, chciał ponieść mi siatkę z zakupami. A ja stanęłam pod sklepem i żądałam oddania siatki. I nawet tupnęłam. Jak małe dziecko. Tak trudno mi było zrzucić te okropne łańcuchy błędnych przekonań. Że nie muszę wszystkiego sama, że zasługuje na wsparcie, na pomocną rękę. Że zasługuje na miłość. 


Moje wierzenia, moje przekonania, były tak we mnie zakorzenione, że choć miałam wokół siebie dobrych ludzi, ja dalej byłam w środku rozbita, dalej byłam jak otwarta rana. Całe lata zajęło mi powrócenie do własnej duchowości, do wiary, do miłości. 
On mówił kocham cię, a ja słyszałam - nie znalazłem nikogo lepszego. 
On mówił, że jestem piękna, a ja czułam się brzydka. 

Na pewno zmieniło mnie urodzenie mojej córki. Zastanawiałam się czego chce dla niej, jakiej przyszłości, jakich przekonań. Na pewno ogromny wpływ na mnie miała miłość mojego męża, który kochał mnie bezustannie, tak samo mocno i lojalnie, nie zważając na nic. I słowa innych kobiet, które tak jak ja, pozwoliły sobie wierzyć, że nie są dość dobre, że nie zasługują. Bo czyny, decyzje, emocje innych tak często wydają się nam ważniejsze od naszych własnych. Czekamy na potwierdzenie od kogoś, że tak, jesteśmy fantastyczne. Zasługujemy na to, by nas kochać, szanować, dbać o nas, wielbić nas. Czekamy i czekamy i czekamy... i cierpimy. 

Zamknęłam serce, zamknęłam siebie i zbudowałam ścianę by ukryć się za nią. By nikt już więcej mnie nie zranił. Ale skazałam tym siebie na najgorsze cierpienie. Bo izolacja, odcięcie się od miłości, to najgorsza kara. Przez tę ścianę nic nie przechodziło. Byłam bezpieczna, ale byłam sama i nieszczęśliwa. Słuchając po raz pierwszy Brené Brown jak mówiła o wrażliwości, o wstydzie, o strachu i o izolowaniu się i budowaniu murów, poczułam się jakby mówiła o mnie. Myślałam sobie, że to niemożliwe. To ja nie jestem sama? Ktoś jeszcze się tak czuje jak ja? 

Kiedy zmieniłam kierunek własnych myśli i emocji, zmieniłam też to, w co wierze. 
Dzięki książkom, wsparciu bliskich, pisaniu dziennika, medytacji i jodze, otwarłam wszystkie rany i zamiast zakrywać je powierzchownie, opatrzyłam je. Czym? Miłością. Swoją własną.  Dałam sobie to, czego tak bardzo pragnęłam. Nie musiałam tego dostawać od innych, byłam w stanie dać to sobie sama. Ale musiałam najpierw w to uwierzyć. Dałam sobie miłość i pozwolenie na to, by cieszyć się życiem. Taka jaka jestem. Dałam sobie pozwolenie na to, by patrzeć w lustro z uśmiechem. Bo nie ważne jest to jak wyglądam. Ważne co sobą reprezentuje.

Moje lata cierpienia, czy to okres bycia samolubną i niewdzięczną, czy ignorowania siebie i poświęcania się innym, to był najtrudniejszy okres mojego życia. Ani troska tylko o innych ani wyzywania świata od niesprawiedliwych drani, nie da ci satysfakcji. A co da?

Twoje życie tworzą Twoje decyzje. I choć nie wiem jak się zapierasz, to taka jest prawda. Twoje decyzje. 
Więc zdecyduj uwierzyć w siebie, w swoje możliwości.
Zdecyduj nie narzekać, nie użalać się nad sobą.
Zdecyduj pokochać siebie samą.
Zdecyduj być Mistrzynią własnego losu.

Jak zdecydować? Jak podjąć te najważniejsze decyzje naszego życia? Musisz uwierzyć, że jesteś tego warta. Musisz zwyczajnie uwierzyć...

Uwierz, to od tego czy uwierzysz czy nie, zależy wszystko...

chcesz dalej życ tak jak zyjesz, to nic nie zmieniaj, nie staraj sie, nie zaczynaj żadnej rewolucji...

Ale jeśli chcesz czegoś innego, jeśli chcesz lepszego życia, uwierz, że na nie zasługujesz, uwierz, że dasz radę, uwierz, że jesteś tego wszystkiego warta...nie mów w tym momencie, że łatwo mi mówić. Bo tak nie jest. Nie mów, że to tylko słowa. Bo to nieprawda.

Dla mnie to codzienna praktyka, codzienne lekcje pokory. 
Ja dalej popełniam błędy, dalej jestem niedoskonała, ale dzięki temu, że uwierzyłam, że odnalazłam moją wiarę, potrafię żyć tak jak chcę i potrafię kochać i daje kochać siebie innym.

Wierzymy w różnych Bogów, wierzymy w innych ludzi, wierzymy w te wszystkie katastrofalne rzeczy, które mogą się nam przytrafić. Ale nie wierzymy w dobro i szczęście, nie wierzymy, że one są i dla nas. 
Więc UWIERZ! Uwierz dziś, i zacznij nowe, lepsze życie. Pełne śmichu, radości, i tak, pełne i łez, ale łez o innej wartości, nie przelanych bezsensownie. 

Z całego serca trzymam za ciebie kciuki, bo ja w nas wierze, wierzę w kobiecą moc i siłę.



Ps. Jeżeli brak ci inspiracji, nie zapominaj o moich książkach, zamówisz je TU.
Ps. 2.  Na gwiazdkę proponuję ci prezent inspiracyjny dla samej siebie. Możesz go zamówić już dziś, przesyłki będą wysyłane do 12 grudnia. Ten inspiracyjny box to narzędzie, którego potrzebujesz. W środku znajdziesz dziennik Mistrzyni i wiele inspirujących gadżetów. Cena boksa to 100,00 złotych plus 15,00 złotych koszt przesyłki. Lub Box mega z moimi obiema książkami za 159,00 złotych plus koszt przesyłki 15,00 złotych.



Komentarze

  1. Popłakałam się, bo jakbym czytała o sobie...
    Nie wiem, co powiedzieć...
    Może po prostu dziękuję.
    Trafiasz prosto do serca. Proszę, pisz i nie przestawaj. ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje za te słowa! Obiecuje pisać ! Serducho dla ciebie!

      Usuń

Prześlij komentarz