269 Alfabet kobiet - Aneta


 

Nigdy nie myślałam, że jako dorosła osoba, będzie mi tak wstyd. Czułam się znów jak dziesięcioletnia dziewczynka, która podkradła z szafy batonika i zjadła po kryjomu. Umazana czekoladą, próbowałam powstrzymać łzy. Nie radziłam już sobie z tym, nie radziłam sobie już z niczym, a najbardziej nie radziłam sobie z samą sobą. Wszystko wymknęło mi się spod kontroli. Moje małżeństwo wisiało na włosku, dzieci doprowadzały do szaleństwa wiecznymi zarzutami, że ich nie rozumiem a w pracy nie dawałam już nerwowo rady. Atmosfera była napięta. A moim jedynym ukojeniem, jedyną ucieczką był cukier.

        Gdy się pobieraliśmy powinnam była zapytać Grzegorza, czy jeśli popełnię masę błędów, to mi zawsze wybaczy? Czy jeśli potknę się tysiące razy, to dalej będzie stał koło mnie, by złapać mnie w swoje objęcia? Czy jeśli utyję, zatonę w domowych obowiązkach i będę wiecznie zmęczona, to dalej będzie mnie kochał? Minęło piętnaście lat od dnia naszego ślubu i mam wrażenie, że z każdym rokiem się od siebie oddalamy. Choć wtedy pewnie powiedziałby, że zawsze, zawsze i wszędzie będzie mnie kochał, dziś już tego nie czuję. Tego jestem pewna. 

        Tosia i Gabi wreszcie usnęły. Ostatnimi czasy coraz dłużej trwa ten nasz wieczorny rytuał. Kiedy ja padam już na pysk, one nucą pod nosem swoje ulubione melodie myjąc zęby. Ja ledwo widzę na oczy, a one domagają się jeszcze jednego rozdziału ukochanej książki. Bo przecież mama tak pięknie czyta. I choć przepełnia mnie miłość do nich i ubóstwiam je nad życie, to wieczorami zdarza mi się pęknąć. Każdy przydługawy dzień męczy mnie niesamowicie i przestaję nad sobą panować. Potem mi wstyd. Chciałam być lepszą mamą. Na pewno lepszą niż była moja. Chciałam być cierpliwa, otwarta, zabawna. A zdaję mi się, że jestem nijaka i spięta. Zdaję mi się, że jestem jedną, wielką porażką.

        Wracam do salonu zbierając po drodze zabawki dziewczynek. Nie miałam już sił by zagonić je do sprzątania. Kiedy wchodzę, zastaje Grzesia przy biurku. Chrapie cichutko choć powinien kończyć bilans jakiegoś dużego przedsiębiorstwa. Oboje jesteśmy wykończeni. Oboje funkcjonujemy na oparach energii. Ręce mi opadają widząc to wszystko. Dom jest w nieładzie, nie mam się do kogo odezwać, nie mam sił, by cokolwiek zrobić. Poza telewizją, nie mam żadnej rozrywki, żadnej pasji. Jakoś nigdy nic mnie nie porwało. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, ale im nie ulegam. Robię sobie w kuchni czarną kawę i zabieram się do ogarnięcia kuchni. Resztki kolacji, tuzin kubków z niedopitą herbatą, brudne naczynia i nierozpakowane zakupy. W zwolnionym tępię robię to, co muszę, to, czego się ode mnie oczekuje. Kiedy rozpakowuje zakupy, w ręce wpada mi paczka czekoladowych ciastek. Przełykam ślinę, waham się chwilę, a potem rozdzieram opakowanie. Opadam na krzesło i odgryzam pierwszy kęs. Zasłużyłam na chwilę przyjemności, prawda? Po tak cholernie ciężkim dniu. Momentalnie się rozluźniam. Smak słodyczy rozpływa mi się w ustach. I przez chwilę, króciutką chwilę jestem szczęśliwa. Zasypiam z wyrzutami sumienia, bo na tej paczce się nie skończyło. Czasem zdaję mi się, że moje poczucie winy jest mi bliższe niż własna rodzina.

       

        Dziewczynki zawiozłam do przedszkola i jestem w drodze do pracy. Na siedzeniu obok spoczywa świeżutka drożdżówka z dużą ilością kruszonki. Pachnie nieziemsko tym maślanym aromatem. Nie zamierzałam jej kupować, ale kiedy ekspedientka zapytała czy coś jeszcze, jakoś samo to ze mnie wyszło. Nasza poranna kłótnia jeszcze dzwoni mi w uszach. Zaczęło się jak zwykle, niewinnie, bo poprosiłam, żeby odebrał dziewczynki z przedszkola. Raz w miesiącu szef deleguje mnie do jednej z większych spółek w naszym biurze, by naliczyć wypłaty i ogarnąć papiery kadrowe. Dobrze mam za to płacone, ale do domu wracam nie wcześniej jak dobrze po szóstej. Nasza kłótnia skończyła się na wzajemnym oskarżaniu się o to, co każde z nas robi nie tak, a czego nie robi wcale. Zanim wchodzę do biura, opakowanie po drożdżówce jest puste. Chwilowa przyjemność znów zamieniła się w wyrzuty sumienia. Ale tłumaczę się sama przed sobą. Coś przecież muszę jeść! Nie mogę jeść samej sałaty. Wszyscy przecież pozwalają sobie czasem na coś słodkiego!

        Do domu wracam ze strachem. Jaką zastanę atmosferę? Czy wrócimy do porannej kłótni? Czy dziewczynki będą uśmiechnięte czy raczej apatyczne po popołudniu z tatą? Ale w domu panuje wręcz grobowa cisza. Jakby nie mieszkała tu żadna rodzina. Grzesiu usnął na łóżku Gabi, a dziewczynki oglądają w naszym salonie Molanga. Gdy mnie spostrzegają, biegną do mnie z uśmiechem na ustach i toną w moich ramionach, i przez chwilę czuję, jak obezwładnia mnie szczęście. Tule moje dzieci mocno do siebie tak długo, jak się dają. Chcę zapamiętać tę chwilę. Bo przecież w życiu piękne są tylko chwile.

 

        Miesiąc później byłam po jednej z najcięższych kontroli z Inspekcji Pracy w moim życiu. Wykończona, zmaltretowana psychicznie, wróciłam do domu i chciałam trochę tej bliskości, która zawsze dawała mi poczucie, że wszystko będzie dobrze. Grzesiu zbył mnie, a zamiast pocieszyć, stwierdził, że jestem słaba psychicznie i muszę się uodpornić, bo inaczej nie dam rady dotrwać do emerytury. Odtrącenie boli zawsze, niezależnie od wieku czy stażu znajomości. Zwłaszcza kiedy się odsłaniasz, pokazujesz czego tak naprawdę potrzebujesz i dostajesz kosza. Tego wieczoru zjadłam wszystko co było w domu, łącznie z czekoladkami dziewczyn, które dostały z przedszkola za najładniejszą pracę w konkursie "Moje hobby". Rysunki były cudowne. Gabi od zawsze uwielbiała konie i choć miała dopiero 6 lat, jeździła już całkiem dobrze. Tosia kochała kredki, ołówki i pisaki. Wszystko czym mogła rysować, a rysowała pięknie. Moje dwie bliźniaczki potrafiły znaleźć swoją pasję, a ja pomimo czterdziestki na horyzoncie, czułam, że nie potrafię nic.

 

        Im więcej jadłam, tym gorzej się czułam. Każdy problem, każdą kłótnie, nagradzałam sobie czymkolwiek, co miało dużo węglowodanów. Moja cera stała się ziemista i miałam wypryski jak nastolatka. Często bolał mnie brzuch, nic mi się nie chciało, a mój stan psychiczny pogarszał się z każdym dniem. Czułam jakbym miała się zaraz rozsypać. Tak bardzo chciałam wziąć się w garść. Chciałam przestać narzekać i być wdzięczna za to, co miałam. Bo przecież miałam rodzinę. Dwie, zdrowe, cudowne córki. Męża, który był mi wierny, który ciężko pracował na swoją rodzinę. Mieliśmy też piękny dom, o którym marzyłam całe życie. Dorastałam mieszkając tylko z mamą w walącej się kamienicy. Dziś to wszystko jakoś zeszło na drugi plan. Wszystko było mniej ważne niż mój ból, który mnie nie opuszczał ani na chwilę. Bolało mnie całe ciało, a zwłaszcza serce. Nie chciałam, żeby moje życie tak wyglądało. Nie chciałam tego. Więc jak do tego dopuściłam? Czy faktycznie powinnam się obwiniać, czy może zwalić wszystko na złośliwy los?

        Nieudolne próby powstrzymania się przed kolejnym niezdrowym jedzeniem. Kolejne próby zbliżenia się do własnego męża, które zakończyły się moją porażką. Kolejne, jeszcze bardziej nieudolne próby bycia dobrą mamą, niewybuchania z byle powodu, nie krzyczenia, nie wymyślania kolejnych powodów by się z nimi nie bawić. Sama byłam kimś nieudolnym. Szłam spać zdecydowana, że jutro będzie lepiej, że kolejny dzień będzie inny, zupełnie inny. Ale nie starczało mi determinacji, a moja silna wola więdła jeszcze przed śniadaniem.

 

        Wytrzymałam kolejny rok. Nie ubyło mi zmartwień, za to przybyło sporo kilogramów. Byłam już nie tylko ciągle zmęczona, ale i ospała, drażliwa i notorycznie przeziębiona. Moje córeczki, które w ostatnią sobotę skończyły osiem lat, częściej siedziały same w pokoju niż przychodziły do mnie. Grzegorz wiecznie pracował. Już nie byliśmy rodziną tylko ludźmi mieszkającymi w jednym domu. 

        Tamtego dnia wyszłam do sklepu po pieczywo, bo gdzieś zapodziałam siatkę z zakupami. Ostatnio coraz częściej zapominałam o różnych rzeczach. W pracy też popełniałam masę błędów, za które szef groził mi już zwolnieniem. Stojąc w kolejce wpatrywałam się tępo w ludzi przede mną. Miałam na sobie opiętą do granic możliwości kurtkę, gdyż nic już na mnie nie pasowało, nawet ta luźna kiedyś zimowa parka. Nie lubiłam widoku szczupłych i zadbanych ludzi. Czułam się, jakby wytykali mi moje ułomności samym swoim wyglądem. Kupiłam wszystko, co było trzeba i o parę rzeczy za dużo. Weszłam do domu, zostawiając ubłocone buty na progu. Czułam, że muszę usiąść na chwilę. Wszystko mnie męczyło, niezależnie od tego, jak prostą i infantylną rzecz miałam do wykonania. Przysiadłam więc na półce na buty i próbowałam złapać oddech. Wtedy usłyszałam jak moje córki, których pokój był zaraz na prawo przy wejściu, rozmawiały przyciszonym głosem.

- Gabi, nie jedz tego. To już twoja trzecia żelka - mówi, z drwiną w głosie Tośka.

- Odczep się. Moja żelka, moja sprawa - broni się Gabi.

- Wiecznie podjadasz, jak mama. Zobaczysz, będziesz taka gruba jak ona i będą się z ciebie w szkole śmiali - wyrzuca z siebie Tosia. Słychać, że jest bardzo wzburzona.

- Nie mów tak. Mamie byłoby przykro jakby słyszała jak o niej mówisz - słyszę Gabi piskliwy głosik.

- I dobrze. Mi też wczoraj było przykro. Wolę, jak jesteśmy same. Jak jest z nami mama, to ciągle są kłótnie. Wszystkiego się czepia. I ciągle mi jest smutno. Kiedyś było inaczej.

- Wiem...

        Rozmowa ucicha, a po dochodzących odgłosach domyślam się, że dziewczynki się przytulają. Same się pocieszają. Bo ich matka przeżywa kryzys. Wtedy pękło mi serce. Doszło do mnie jak bardzo i one cierpią przez nas, dorosłych, przez tych, którzy mają władzę nad ich życiem. Miałam je chronić, miałam kochać i wspierać. Poległam na całej linii. 

        Ponownie otwarłam drzwi i z przesadnym hałasem, zamknęłam je z powrotem. Powiesiłam w szafie kurtkę i wróciłam do kuchni. Nie miałam wyjścia. Musiałam żyć dalej.

        Jeszcze tego wieczoru wyszukałam numer psychologa i umówiłam się na następny dzień. Potem zadzwoniłam do szefa i poprosiłam o dwutygodniowy urlop. Chyba usłyszał desperację w moim głosie i się zgodził. Miałam jeszcze niewykorzystany urlop z zeszłego roku a kończył się już następny więc chociaż o to nie musiałam się martwić.

        Psycholog to była batalia. Otwarta wojna z moimi własnymi myślami, emocjami, obawami. Po czwartym spotkaniu poczułam, że mogę znów oddychać. W międzyczasie odwiedziłam mojego lekarza, zrobiłam wszystkie niezbędne badania. Wyniki były fatalne. Kolejna wizyta, tym razem u dietetyka i zalecenie odstawienia cukru. Czułam się jak na głodzie, ale ćwiczyłam silną wolę. Kiedy chciałam ulec, przypominałam sobie ból w głosie moich córek, który powodowałam ja sama. 

        Dwa dni przed Mikołajkami, po prawie trzech tygodniach bez choć jednej kłótni, zarobiłam ciasto na pierniki i zaprosiłam dziewczynki do kuchni. Pierwszy raz od wieków usłyszałam, jak się śmieją. Pierwszy raz od wieków usłyszałam mój własnych śmiech.

- Musisz się wyprowadzić. Chcę separacji- powiedziałam do mojego, siedzącego jak zwykle przy biurku, męża. 

- Słucham? - zapytał, zupełnie skonsternowany.

- Chcę, żeby się wyprowadził. Wszystko mi się wymyka z rąk. A ty zamiast być moim mężem, moją deską ratunku, jesteś moim gwoździem do trumny. 

- Popełniasz ogromny błąd - rzucił, jakby ostrzeżenie, wskazując na mnie swoim palcem.

- Popełniam błąd?! Nie jestem idealna, owszem, jestem tylko człowiekiem. A ty wszystko zrzuciłeś na mnie i dziwisz się teraz, że tego nie udźwignęłam? Tyle razy prosiłam cię o wsparcie, tyle razy szukałam pocieszenia. Ale ty mnie ciągle odpychasz! Nie pamiętam już, kiedy ostatnio mnie przytuliłeś czy choćby zapytałeś, jak sobie radzę? 

- Aneta, jesteś nie fair. Mówisz tak, jakbym był jakimś pieprzonym, samolubnym tyranem bez uczuć.

- Grzegorz, ale taki jesteś! - krzyczę - Dla mnie przynajmniej. Od lat chodzisz jak robot, bez emocji, bez wyrazu na twarzy a mnie traktujesz jak część wystroju domu albo jak najemną gospodynię. Jedyny moment, kiedy się uśmiechasz, to kiedy jesteś z naszymi córkami. A jesteś z nimi naprawdę rzadko.

- Ja pracuję, jakbyś nie zauważyła.

- Wiem, ale ja też pracuję. Oprócz tego staram się też wychowywać nasze córki, zajmować się domem, prać ci i gotować. A ty tylko pracujesz! - gardło mnie już bolało od krzyczenia. Nie mogłam dłużej tam zostać. Wybiegłam z domu zostawiając go samego. 

        Wiedziałam, że ta rozmowa nie będzie spokojna. Byłam już spakowana. Bagaże już były w samochodzie. Pojechałam po dziewczynki do szkoły i ruszyłam w długą drogę nad morze. Moja przyjaciółka z czasów, jak byłam nastolatką, miała tam mały pensjonat. Co jakiś czas byłyśmy w kontakcie i kiedy jej opowiedziałam, co u nas w domu słychać, zaprosiła mnie do siebie.

        To był najszczęśliwszy tydzień w moim życiu. Dziewczynki śmiały się, ślizgały po zamarzniętej plaży i bawiły w piasku z wiśniowymi rumieńcami na buziach. I rozmawiały ze mną. Opowiedziałam im o wszystkim. Moja Pani Doktor doradziła mi ten ruch. Powiedziała, że to czego im nie powiem, same sobie wymyślą. I to zdecydowanie będzie bardziej szkodliwe. 

- To teraz już będzie dobrze mamusiu? Będzie jak kiedyś?

- Nie, kochanie. Nie wiem, jak będzie. Ale mogę wam obiecać jedno. Nigdy nie przestanę was kochać i zawszę przy was będę. Jak widzicie dorośli popełniają tyle samo błędów co dzieci, tyle że są one dużo bardziej znaczące i dużo bardziej bolą.

        Tuliłam je do serca. Tuliłam mocno. I w sercu dziękowałam za tę chwilę, za moje córki, za morze. Czułam w sercu nadzieję i odnalazłam nową chęć do walki o siebie i swoje szczęście. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Nie tylko dla mnie samej, ale i dla moich córek. Bo jak miałam je nauczyć tego, że są wartościowe i warte miłości, jak ja sama nie wierzyłam, jak ja sama nie czułam, że ja zasługuję, że ja jestem warta? 

        Było mi cholernie ciężko i walczyłam ze sobą każdego dnia. Jedzenie stało się tabu, ale walczyłam dzielnie niczym lwica, którą gdzieś w sobie uśpiłam na długi czas. Wydawało mi się, że muszę spełniać oczekiwania innych, że muszę wychodzić wręcz naprzód oczekiwaniom własnego męża. A przecież od lat ze sobą nie rozmawialiśmy i tak naprawdę nie znaliśmy się już wcale. On nie był facetem, którego poślubiłam. Ja też się zmieniłam. Wszystko gdzieś się rozpadło, a winę ponosiliśmy oboje.

        Nie wróciliśmy do pustego domu. Grzesiu się nie wyprowadził. Zamiast tego wysprzątał dom, napalił w kominku i ugotował obiad. Dom pachniał drewnem i gotowanym makaronem. 

  • Carbonara czy Bolognese ? - zapytałam, zamiast powitania.
  • Carbonara, twoja ulubiona. Przepraszam... - powiedział, że łzami w oczach. Mój wiecznie silny, poważny mąż miał łzy w oczach.
  • Ja też. Ja też przepraszam.

        Nieśmiało objął mnie ramieniem i poczułam to, czego od dawna nie czułam w tym domu. Poczułam się kochana. W objęciach męża, z moimi ukochanymi córkami przyklejonymi do nas nierozerwalnym uściskiem. Wiedziałam, że nie będzie mi łatwo. Ale podejmę walkę, będę próbować. Bo póki żyje, póty mam czas i szansę by wszystko odmienić.

 

        Anety trudności nie skończyły się tamtego dnia. To nie było jej "i żyli razem długo i szczęśliwie". Jej uzależnienie od cukru i podjadania było bardzo głęboko zakorzenione w jej nawykach. Każda trudna chwila, moment stresu i jej naturalną, podświadomą reakcją było szukanie jedzenia. To trudny nawyk do przełamania i bardzo niebezpieczny wbrew pozorom. Prowadzi do całkowitej utraty szacunku do samego siebie, a to z kolei do depresji. Aneta przez pięć lat uczęszczała na terapię, ale najbardziej pomogło jej rozmawianie o tym, co czuje, otwarcie, bez owijania w bawełnę, bez unikania tematów trudnych czy wrażliwych. 

        Tak często wstyd nam za własne emocje, za chwile słabości. Ale z nikim o tym nie rozmawiamy. Zamykamy się w sobie ze swoim cierpieniem, które rośnie, rośnie w siłę i wyniszcza nas od środka. Jeżeli chcemy żyć w szczęśliwym związku, musimy pracować nad komunikacją i rozmawiać o tym, co nas najbardziej boli i czego najbardziej się wstydzimy. Tylko otwartość gwarantuje nam szansę na szczęście. Samotność nie kończy się z chwilą, kiedy masz kogoś u swego boku. Samotność kończy się wtedy, kiedy się otwierasz i dzielisz się tym, co w tobie, z innymi.

        Uzależnić można się od tysięcy rzeczy. Znałam kiedyś parę, których związek się rozpadł przez gry komputerowe. Była depresja, były próby samobójcze, było cholernie ciężko. Jest hazard, do którego również zaliczamy tak popularnego Totto Lotka. Jest jedzenie, alkohol, papierosy, narkotyki. Ale może też uzależnić się od kogoś i to nie ma nic wspólnego z miłością. Potrzeba bliskości potrafi czynić z nas niewolników, bo przecież nikt nie chce być sam. 

        Ja sama wiem dobrze co to uzależnienie, znam je. Ale prawda jest taka, że ty sama wiesz co przeżywasz i dla ciebie jest to najtrudniejsze. Cierpienia nie da się porównać. Więc tego nie rób i zawsze daj sobie prawo do tego, by cierpieć bez wstydu. Nieważne z jakiego powodu. Najczęściej to nie nasze błędy i złe decyzje niszczą nas najbardziej, ale wstyd, który w nas kwitnie. Bo znowu się potknęliśmy, znowu popełniliśmy błąd, znowu zrobiliśmy coś nie tak. Znowu i znowu. Ale mamy do tego prawo, prawo do bycia nieidealnym. Skorzystaj z niego. Nie wstydź się tego, co czujesz. Nie wstydź się siebie. I walcz o własne szczęście, bo na nie zasługujesz.

 


Lubisz jak piszę? Moje książki znajdziesz tutaj!

Komentarze

Prześlij komentarz